Выбрать главу

Punktualnie o dziesiątej Bellis dopiła herbatę i wyszła na zewnątrz. Pokład został zamieciony i wyszorowany do czysta. Ani śladu po więźniach, którzy niedawno na nim stali.

– Dziwnie mi się robi, kiedy pomyślę – powiedziała Bellis trochę później, kiedy spoglądali z Johannesem na wodę – że w Nova Esperium być może będziemy przełożonymi mężczyzn i kobiet, którzy płynęli z nami tym statkiem, i nigdy się tego nie dowiemy.

– W pani wypadku to wykluczone. Odkąd to językoznawca potrzebuje skazanego na karne roboty asystenta?

– Przyrodnik też nie.

– Z gruntu się pani myli – odparł łagodnie. – Trzeba zanieść skrzynie do buszu, pozakładać pułapki, wlec zanarkotyzowane albo martwe ciała, pokonać niebezpieczne zwierzęta… Praca przyrodnika nie ogranicza się do malowania akwarelami. Pokażę pani kiedyś moje blizny.

– Mówi pan poważnie?

– Tak. – Zamyślił się. – Mam długie na trzydzieści centymetrów rozcięcie, będące pamiątką po rozwścieczonej sarduli… ugryzienie noworodka chalkydri…

– Sarduli? Naprawdę? Mogę zobaczyć? Johannes pokręcił głową.

– Dopadła mnie… blisko intymnego miejsca.

Nie patrzył na nią, ale nie sprawiał wrażenia szczególnie tym zawstydzonego.

Johannes dzielił kajutę z Gimgewrym, niespełnionym kupcem okaleczonym świadomością swojej nieudaczności, który patrzył na Bellis z rozdzierająco smutnym pożądaniem. Johannes nigdy nie był lubieżny. Zdawało się, że zawsze myśli o tych innych rzeczach, które nie pozwalają mu zauważyć powabów Bellis.

Nie oczekiwała, żeby się do niej zalecał, natychmiast dałaby mu kosza, gdyby spróbował. Przywykła jednak do tego, że mężczyźni usiłują z nią flirtować: zazwyczaj niezbyt długo, tylko do momentu uświadomienia sobie, że jej chłód nie jest pozą, do rezygnacji z której zdołają ją przekonać. Postawa Tearflya była szczerze aseksualna, co ją deprymowało. Zadała sobie pytanie, czy nie jest sodomitą, jak to nazywał jej ojciec, ale nie dostrzegła żadnych oznak tego, aby inni mężczyźni na pokładzie pociągali go bardziej niż ona. A potem skarciła się za swoją małoduszność.

Odniosła wrażenie, że zatrzepotał w nim strach, kiedy zawisła między nimi ta insynuacja. „Może nie interesuje się tymi sprawami” – pomyślała. „A może jest tchórzem”.

Szekel i Tanner wymieniali się opowieściami.

Szekel słyszał już wiele opowieści spośród Kronik Crawfoota, ale Tanner znał je wszystkie. A z tych słyszanych przez Szekla znał inne warianty, które też opowiadał. Z kolei Szekel mówił mu o oficerach i pasażerach. Miał wiele słów pogardy dla Gimgewry’ego, bo słyszał przez drzwi klozetu burzliwe odgłosy jego masturbowania się. Tearflya, którego zaliczał do kategorii roztargnionych, poczciwych wujaszków, uważał za bezdennie nudnego, a o kapitanie Myzovicu, który budził w nim strach, Szekel chojracko opowiadał, niezgodnie zresztą z prawdą, że widział go, jak chodził po pokładach pijany.

Pożądał panny Cardomium. Lubił Bellis Coldwine, z komentarzem: „Ale powiedzieć, że jest zimna, to nic nie powiedzieć”.

Tanner słuchał tych insynuacji i opisów, tam gdzie trzeba reagując śmiechem lub zdziwieniem. Szekel powtarzał mu plotki i bajki, którymi wymieniali się marynarze – o piasach i kobietach-korsarzach, Marichończykach i strupopiratach, stworzeniach żyjących pod wodą.

Za Tannerem ciągnęła się długa ciemność ładowni.

Stale myszkowano za jedzeniem i paliwem. Chodziło nie tylko o resztki mięsa i chleba: wielu więźniów to byli prze-tworzeni z metalowymi częściami i silnikami parowymi. Jeśli woda w kotłach im wystygła, byli unieruchomieni, dlatego chomikowali wszystkie potencjalnie palne materiały. W kącie ładowni naprzeciwko drzwi stał pewien staruszek, którego cynowy trójnóg, służący do chodzenia, od wielu dni ani drgnął. Palenisko było kompletnie zimne. Starzec jadał tylko wtedy, kiedy ktoś pofatygował się go nakarmić. Nikt się nie spodziewał, że przeżyje podróż.

Szekel był zafascynowany brutalnością tego małego królestwa. Obserwował tego starca z dużą uwagą. Widział siniaki więźniów. Wpadały mu w oko podwójne sylwetki spółkujących ze sobą mężczyzn, za obopólną zgodą albo w ramach gwałtu.

Przed wyjazdem z miasta był szefem gangu w Kruczych Wrotach i martwił się, czy poradzi sobie bez swoich podkomendnych. Podczas pierwszej jego kradzieży, popełnionej w wieku sześciu lat, do kieszeni wpadła mu moneta szeklowa i przydomek ten przylgnął do niego. Twierdził, że żadnego innego imienia nie pamięta. Najął się do pracy na statku, kiedy działalność jego gangu, obejmująca także okazjonalne włamania, zanadto zwróciła na siebie uwagę milicji.

– Jeszcze miesiąc, a siedziałbym razem z tobą, Tanner – powiedział. – Wiele do tego nie potrzeba.

Pod opieką okrętowych taumaturgów i marynarzy wyrmenów maszyna meteoromantyczna na dziobie „Terpsychorii” usuwała powietrze sprzed statku. Za żaglami tworzyło się podciśnienie i statek mknął po falach z dużą prędkością.

Maszyna przypominała Bellis wieże chmur w Nowym Crobuzon.

Pomyślała o wielkich urządzeniach sterczących ponad dachy Tar Wedge, skomplikowanych i zepsutych. Zatęskniła za ulicami i kanałami miasta, za jego ogromem.

I za silnikami. Maszynami. W Nowym Crobuzon otaczały ją maszyny. Teraz był tylko mały meteoromanta i konstrukt obsługujący mesę. Silnik parowy na dole zamieniał całą „Terpsychorię” w mechanizm, ale był niewidoczny. Bellis wędrowała po statku jak chuligański trybik. Tęskniła za utylitarnym chaosem, do którego opuszczenia ją zmuszono.

Żeglowali po ruchliwym obszarze morza. Mijali inne statki: w ciągu dwóch dni od wypłynięcia z Qe Banssa Bellis widziała ich trzy. Pierwsze dwa były małymi, wydłużonymi kształtami na horyzoncie, trzeci, krępa karawela, podpłynął znacznie bliżej. Jak oznajmiały proporczyki na żaglach, pochodził z Odraline. Kołysał się jak wariat na wzburzonym morzu.

Bellis widziała marynarzy na pokładzie. Patrzyła, jak skaczą po skomplikowanym olinowaniu i refują trójkątne żagle.

„Terpsychoria” mijała jałowe z wyglądu wyspy: Cadann, Rin Lor, Eidolon. Z każdą z nich związane były opowieści ludowe i Johannes znał je wszystkie.

Bellis godzinami obserwowała morze. Tutaj, daleko na wschód, woda była znacznie bardziej przejrzysta niż w pobliżu Zatoki Żelaznej: widziała nawet smugi wielkich ławic. Marynarze, którzy nie pełnili służby, siedzieli z nogami za burtą i łowili ryby na prymitywne wędki, ozdabiając kości i kły narwali za pomocą noży i sadzy.

Od czasu do czasu w oddali pojawiały się krzywizny wielkich drapieżców w rodzaju orki. Pewnego razu o zachodzie słońca „Terpsychoria” przepłynęła blisko zalesionego cypla, paru kilometrów lasu wykwitającego z oceanu. Niedaleko wybrzeża sterczało z wody stado głazów. Serce Bellis na moment przestało bić, kiedy jeden z głazów stanął dęba i z wody wynurzyła się potężna łabędzia szyja. Masywny łeb przekręcił się i Bellis patrzyła, jak plesiauri leniwie brodzą ku brzegowi i znikają.

Na jakiś czas ogarnęła ją fascynacja podmorskimi mięsożercami. Johannes zabrał ją do swojej kajuty i zaczął szperać w książkach. Ujrzała kilka z jego nazwiskiem na grzbiecie: Anatomia sarduli, Drapieżnictwo w kałużach poodpływowych Zatoki Żelaznej, Teorie megafauny. Po znalezieniu szukanej monografii pokazał jej sensacyjne obrazki przedpotopowych, dziesięciometrowych ryb z krótkimi, grubymi łbami, rekinów chochlikowych ze szczerbatymi zębami i wysuniętymi czołami, i jeszcze wiele innych dziwów.

Wieczorem, drugiego dnia po wypłynięciu z Qe Banssa zobaczyli ląd opasujący Salkrikaltor: poszarpane szare wybrzeże. Minęła dziewiąta, ale niebo było absolutnie bezchmurne, a księżyc i jego córki świeciły bardzo jasno.

Bellis wbrew sobie zachwyciła się tym górzystym, smaganym przez wiatr krajobrazem. Daleko w głębi lądu, u granic zasięgu jej wzroku, widziała ciemny las przywarty do zboczy wąwozów. Na wybrzeżu z drzew zostały tylko martwe, wyżarte przez sól łupiny.

Johannes aż zaklął z przejęcia.

– Bartoll! Sto sześćdziesiąt kilometrów na północ stąd jest ten diabelny most Cyrhussine, czterdzieści kilometrów długości. Miałem nadzieję, że go zobaczymy, ale to byłoby chyba kuszenie licha.

Statek odbijał od wyspy. Było zimno i Bellis ze zniecierpliwieniem trzepała połami cienkiego płaszcza.

– Idę do środka – powiedziała, ale Johannes jakby jej nie usłyszał.

Patrzył wstecz, na znikające wybrzeże Bartoll.

– Co się dzieje? – mruknął pod nosem. Bellis odwróciła się gwałtownie. Jego głos zabrzmiał tak, że od razu wyobraziła sobie, jak marszczy brwi. – Dokąd my płyniemy? – Johannes zaczął gestykulować. – Niech pani spojrzy… Odbijamy od Bartoll. – Wyspa była teraz tylko rozmazaną smugą na skraju morza. – Salkrikaltor jest tam, na wschód. Za parę godzin moglibyśmy płynąć nad rakami, ale kierujemy się na południe… Oddalamy się od wspólnoty…

– Może raki nie lubią jak statki przepływają im nad głową – zasugerowała Bellis, ale Johannes pokręcił głową.

To jest standardowa trasa: z Bartoll na wschód do Salkrikaltoru. My płyniemy gdzie indziej. – Narysował w powietrzu mapę. – To jest Bartoll, to jest Gnomon Tor, a między nimi, na morzu… Salkrikaltor. Tu w dole, gdzie teraz płyniemy, nie ma nic prócz rzędu kolczastych wysepek. Zmierzamy do Salkrikaltoru mocno okrężną drogą. Ciekawe dlaczego.