Spokorniały, ale nie zastraszony, Tanner spojrzał na woreczek spoczywający w jej dłoniach.
– O co chodzi? – spytał. – Co to jest? Próbujesz zdezerterować, co? Masz nadzieję, że Samheryjczycy zabiorą cię do domu? – Znowu wybuchł w nim gniew, nad którym z trudem zapanował. – Chcesz powiedzieć burmistrzowi Rudgutterowi, jakie straszne tortury przechodzisz na statku pirackim, co nie? Chcesz im powiedzieć o Armadzie, żeby mogli nas wytropić i wsadzić mnie razem z takimi samymi jak ja do tego gnoju pod pokładami? Zrobić z nas niewolników w koloniach?
Bellis patrzyła na niego z dostojną, załzawioną furią. Po długiej chwili milczenia Tanner zobaczył pod skórą jej zastygłej twarzy, że podjęła jakąś decyzję.
– Przeczytaj to – syknęła.
Wcisnęła mu list do rąk i osunęła się na podłogę, oparta plecami o drzwi.
– „Status siedem?” – mruknął. – Co to, kurwa, jest „kod Grot Strzały?”
Bellis milczała. Przestała płakać. Patrzyła na niego wzrokiem nadanego dziecka, ale teraz na dnie jej oczu było coś jeszcze, jakaś nasieją.
Tanner przedzierał się przez gąszcz tego szyfru i znajdował wydeptane ścieżki sensu, miejsca, w których znaczenie jawiło się z szokującą oczywistością.
„Przybycie całujących czarowników?” – szepnął z niedowierzaniem. – „Nowotwór zbrylany przez glistodesantowców?” „Bomgowe?” Co to, kurwa, jest? Tu jest mowa o jakiejś pierdolonej inwazji. – Co to ma, kurwa, być?
– Tu jest mowa o jakiejś pierdolonej inwazji – bezlitośnie powtórzyła jego słowa.
Odczekała kilka okrutnych chwil, po czym wszystko mu powiedziała.
Ściskał papier i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w pieczęć wodząc palcami po łańcuszku wisiorka Silasa.
– Masz rację co do mnie – powiedziała Bellis. Rozmawiali szeptem, żeby kobieta w sąsiednim pokoju się nie obudziła. Głos Bellis brzmiał jak zza grobu. – Masz rację – powtórzyła. – Armada nie jest moim krajem. Wiem, co o mnie myślisz: „Nie mam zaufania do tej suki z centrum miasta”. – Tanner pokręcił głową i chciał z nią polemizować, ale nie dopuściła go do głosu. – Masz rację. Nie należy mi ufać. Chcę wrócić do domu, panie Sack. Gdybym mogła otworzyć drzwi, wyjść na zewnątrz i znaleźć się na Polach Salacusa, w Brock Marsh, Mafaton, Ludmead czy jakimkolwiek innym miejscu w Nowym Crobuzon, to, na Jabbera!, otworzyłabym te drzwi – mówiła z taką pasją że Tannera aż cofnęło. – Ale nie mogę. Owszem, był czas, kiedy wyobrażałam sobie, że przybędą nam na ratunek. Wyobrażałam sobie, że przypłynie marynarka wojenna i zabierze mnie do domu. Ale są dwie rzeczy, które stoją temu na przeszkodzie. Teraz też chcę wrócić do domu, Tanner, ale… – Zawahała się i nieco przygarbiła. – Na „Terpsychorii” byli ludzie, którzy nie podzielali tego pragnienia. Wiem, co by to oznaczało dla ciebie, dla innych, dla wszystkich crobuzońskich prze-tworzonych, gdyby zostali „uratowani”. – Spojrzała mu w oczy stanowczym wzrokiem. – Możesz mi wierzyć lub nie, twoja wola, lecz wcale sobie tego nie życzę. Nie mam złudzeń co do Nowego Crobuzon, nie jestem zwolenniczką wywózki do kolonii, Tanner. Nie masz zielonego pojęcia, dlaczego znalazłam się na tym pieprzonym statku. A chociaż bardzo chciałabym wróci do domu, wiem, że to, co jest najlepsze dla mnie, nie jest najlepsze dla ciebie i dobrowolnie nie wzięłabym udziału w zmuszaniu cię do powrotu. To prawda – powiedziała nagle, jakby zaskoczona, jak do siebie. – Przegrałam ten spór. Poddaję się. To prawda. – Zawahała się, po czym podniosła na niego wzrok. – Pewnie myślisz, że jestem na wskroś zakłamana, Tanner, ale dochodzi drugi czynnik – nie mogę nic zrobić. Nie mogę uciec z Samheryjczykami. Nie mogę pokierować marynarką Nowego Crobuzon. Jestem uziemiona na Armadzie.
– Kto to jest Silas Fennec? – spytał Tanner. – I co to jest?
Machnął listem.
– Fennec to crobuzoński agent, tak samo uziemiony jak ja, tyle że ma informacje o jakiejś pierdolonej inwazji, jak się wyraziłeś.
– Chcesz, żeby Nowe Crobuzon upadło? – naciskała. – Dalijabber rozumiem, że nie kochasz tego kraju. Bo i dlatego miałbyś go kochać? Ale czy naprawdę chcesz, żeby Nowe Crobuzon przestało istnieć? – Jej głos nagle zhardział. – Nie masz tam przyjaciół? Nie masz tam rodziny? Cholera, czy w całym mieście nie ma nic, co chciałbyś zachować? Nie przeszkadzałoby ci, gdyby wpadło w łapy Gengris?
Kawałek na południe od Wynion Street, na Polach Pelorusa, znajdował się maleńki targ. Wykwitał w wąskiej uliczce za budynkiem jakiegoś magazynu w migalce i pylniki. Był za mały, żeby dorobić się nazwy.
Handlowano tam butami. Używanymi, nowymi, kradzionymi, niskiej i wysokiej jakości. Chodakami, pantoflami, kozakami i innymi.
Od lat było to ulubione miejsce Tannera w całym Nowym Crobuzon. Nie, żeby kupował więcej butów niż przeciętny człowiek, ale lubił spacerować krótkimi uliczkami z zabudową mieszkalną przerobioną ze stajen, koło stołów ze skóry i brezentu, słuchając okrzyków przekupniów.
Przy tej uliczce było kilka kafejek. Tanner znał ich właścicieli, a także stałych bywalców. Kiedy był bez pracy, a miał trochę pieniędzy, godzinami przesiadywał w porośniętej bluszczem Boland’s Coffees, Parając się i plotkując z Bolandem, Yvanem Curloughem i Sluchusherem – wszyscy vodyanoi, litując się nad obłąkanym Spiralem Jacobsem i stawiając mu kolejkę.
Tanner spędził tam wiele dni, w oparach dymu papierosowego, herbaty i kawy, obserwując przez kiepskie okna Bolanda, jak buty i godziny odpływają w siną dal. Na Jabbera, potrafił żyć bez tych dni. Nie był od nich uzależniony jak od narkotyku. Nie leżał bezsennie po nocach tęskniąc za nimi.
Ale natychmiast przyszły mu do głowy, kiedy Bellis spytała, czy by się przejął, gdyby miasto upadło.
Oczywiście myśl o tym, że Nowe Crobuzon, wszyscy znajomi, o których od jakiegoś czasu nawet nie myślał, wszystkie znane mu miejsca zostałyby zniszczone i zatopione przez grindylow – postaci istniejące dotychczas tylko w jego koszmarach sennych jako cieniste kształty w jego głowie, budziła w nim przerażenie. Oczywiście nie życzyłby sobie tego.
Mimo to natychmiastowość własnej reakcji zaskoczyła go. Nie było w niej nic intelektualnego, nic przemyślanego. Wyjrzał przez okno na gorącą i duszną wyspiarską noc i przypomniał sobie, jak patrzył przez te inne okna, przez grube, plamiste szkło, na targ z butami.
– Dlaczego nie powiedziałaś Kochankom? Dlaczego nie przyszło ci do głowy, że pomogliby ostrzec miasto?
Bellis zatrzęsła ramionami w pozorowanym bezgłośnym śmiechu.
– Naprawdę sądzisz, że przejęliby się? – spytała powoli. – Sądzisz, że podjęliby jakiś wysiłek? Wysłali statek? Ponieśli koszty? Myślisz, że narażaliby się na dekonspirację? Myślisz, że zadaliby sobie tyle trudu dla uratowania miasta, które by ich zniszczyło, gdyby tylko nadarzyła się okazja?
– Mylisz się – powiedział niepewnym tonem. – Wśród uprowadzonych jest mnóstwo Crobuzończyków, którym by zależało na ocaleniu miasta.
– Nikt nie wie – syknęła. – Tylko Fennec i ja wiemy, a jeśli puścimy tę informację w obieg, zdyskredytują nas, zrobią z nas wichrzycieli i wrzucą do morza, a list spalą. Do diabła ciężkiego, co będzie, jeśli to ty się mylisz? – Wwiercała się w niego spojrzeniem, aż w końcu odwrócił wzrok. – Myślisz, że się przejmą? Myślisz, że nie dopuszczą do zatopienia Nowego Crobuzon? Jeśli im powiemy i okaże się, że jesteś w błędzie, to koniec, stracimy jedyną szansę. Rozumiesz, jaka jest stawka? Naprawdę chcesz tak strasznie ryzykować? – Ze ssaniem w gardle Tanner zdał sobie sprawę, że Bellis mówi do rzeczy. – Dlatego siedzę tutaj i płaczę jak kretynka – zapluwała się. – Bo jedyną szansą na uratowanie Nowego Crobuzon jest przekazanie tego listu, wraz z uwierzytelnieniem i łapówką, Samheryjczykom. Rozumiesz? Żeby ocalić miasto od zagłady! A ja stałam tutaj jak sparaliżowana, i nie umiałam wymyślić, jak dostać się na plażę. Bo potwornie się boję kobiet- moskitów. Nie chcę umrzeć, a zbliża się świt i nie mogę wyjść na zewnątrz, chociaż muszę. Do plaży są prawie dwa kilometry. – spojrzała niego badawczo. – Nie wiem, co robić.
Słyszeli, jak strażnik-kaktus chodzi od domu do domu po skąpanym w świetle księżyca mieście. Tanner i Bellis siedzieli naprzeciwko siebie oparci o ściany, z nieruchomym wzrokiem.
Tanner znowu spojrzał na trzymany w ręku list. Zobaczył pieczęć. Wyciągnął dłoń i Bellis dała mu resztę przesyłki. Panowała nad swoim wyrazem twarzy. Tanner przeczytał list do samheryjskich piratów. Nagroda za uratowanie Nowego Crobuzon od zagłady była hojna, lecz wcale nie wygórowana.
Przeczytał list ponownie, zdanie po zdaniu. Żadnej wzmianki o Armadzie.
Spojrzał na łańcuszek z medalikiem, na którym widniało nazwisko i symbol. Nie było nic, co pozwalałoby powiązać ostrzeżenie z Armadą. Nie było żadnych wskazówek dla rządu crobuzońskiego, gdzie mają szukać Tannera. Bellis patrzyła na niego w milczeniu. Zgadywała, co się w nim dzieje. On wyczuwał roznieconą w niej nadzieję. Wziął do ręki sygnet i obejrzał misterną pieczęć z odwróconym wzorem, właściwie odbitym później w wosku. Zahipnotyzowała go. Mieniła się dla niego znaczeniami, podobnie jak Nowe Crobuzon.
Cisza utrzymywała się, gdy Tanner wodził palcami po bryłce wosku pieczętującego, sygnecie i długim liście ze strasznym ostrzeżeniem.
Nowe Crobuzon kojarzyło mu się przede wszystkim z prze-tworzeniem, ale nie tylko. Także z różnymi miejscami i ludźmi. Nowe Crobuzon nie ograniczało się do tego jednego aspektu.