Выбрать главу

Wyszła z sali jako jedna z ostatnich. Przy drzwiach podniosła wzrok na Uthera Doula, który zastawiał jej drogę, ale zorientowała się, że jej współtowarzysz z wyprawy na wyspę ludzi-moskitów nie patrzy na nią. Z oczami i ustami nieruchomymi jak szkło był sczepiony wzrokiem z Brucolakiem.

Kochankowie już poszli. Wszyscy inni przedstawiciele okręgów też. Został tylko Uther Doul i wampir, a pomiędzy nimi stała Bellis.

Marzyła o tym, żeby już wreszcie wyjść, ale Doul stał w takiej pozycji – jakby szykował się do walki. Nie było miejsca na przeciśnięcie się bok niego, a bała się odezwać. Brucolac stał z rozwichrzoną czupryną i rozchylonymi ustami, upiorny wężowy język trzepotał w powietrzu.

Bellis tkwiła w pułapce. Dwaj mężczyźni nie zwracali na nią najmniejszej uwagi.

– Nadal zadowolony, Uther? – spytał Brucolac. Jego głos nigdy nie przekraczał natężenia nieprzyjemnego szeptu. Uther Doul nic nie odpowiedział. Brucolac parsknął udawanym śmiechem. – Nie sądź, że to już koniec. Obaj wiedzieliśmy, czym skończy się ta maskarada. Decyzje zapadają gdzie indziej.

– Martwomościu Brucolacu – odrzekł Doul. – Twoje zastrzeżenia do tego projektu zostały odnotowane. Odnotowane i odrzucone. A teraz przepraszam cię, ale muszę odprowadzić Krüacha Auma i jego tłumaczkę do ich kwatery.

Wciąż nie zdejmował jednak wzroku z bladej twarzy wampira.

– Nie wiem, czy zauważyłeś, Uther – powiedział Brucolac uprzejmym tonem – ale ci ubijacze piany nareszcie zorientowali się, że coś jest nie w porządku. – Powoli podszedł do swojego oponenta. Bellis zamarła. Bardzo chciała wyjść z sali. Przez lata owijała się warstwami skupienia i chłodnej samokontroli. Niewiele miała w sobie uczuć, nad którymi nie potrafiła zapanować. Przeraziła się, kiedy sobie uzmysłowiła, że Brucolac budzi w niej trwogę. Jakby jego głos był idealnie zsynchronizowany w fazie z jej strachem. W sali senackiej panował półmrok, lampy gazowe pogaszono, paliło się teraz tylko kilka dogorywających świec. Bellis widziała jedynie wysoką postać Brucolaca, poruszającą się ze swobodą tancerza. Ze swobodą Uthera Doula, który wciąż milczał. I ani drgnął. – Słyszałeś, jak Vordakine spytała, co będzie dalej. Mówiłem ci, że jest z nich najlepsza. Nareszcie zaczynają się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi – szepnął Brucolac. – Kiedy im powiecie, Uther? Kiedy usłyszą, jaki jest plan? Naprawdę sądzisz – ciągnął z nagłą agresją w głosie – że mógłbyś stawić mi czoło? Sądzisz, że mógłbyś mnie pokonać? Myślisz, że wasz projekt można realizować bez mojej zgody? Czy ty wiesz, kim ja jestem?

Potem zaczął mówić kaszlnięciami wypowiadanymi na wdechu, jakby język, którym się posługiwał, nie chciał wypuszczać na zewnątrz żadnych dźwięków.

Mowa Cromlech.

Treść tej tyrady sprawiła, że Uther Doul szerzej otworzył oczy. A potem i on podszedł kilka kroków do przodu.

– O tak, Brucolacu. – Głos Doula był twardy i kanciasty jak krzemień. Uther patrzył na wampira nad głową Bellis, tak jakby w ogóle jej tam nie było. – Doskonale wiem, kim jesteś. Lepiej niż ktokolwiek. – Stali bez ruchu kilka kroków od siebie, a Bellis między nimi, jak przerywający walkę sędzia. – Tytułuję cię szlacheckim tytułem martwomościa – syknął Doul – ale taki sam z ciebie szlachcic jak ze mnie. Jesteś nieumarły, nie thanati. Zapominasz się, Brucolacu. Zapominasz, że jest inny kraj, w którym tacy jak ty mogą żyć bez kamuflowania się. W którym chronią się wasi uchodźcy. Zapominasz, że tam, gdzie martwi rządzą i opiekują się żywymi, nie ma powodów bać się ciebie. Zapominasz, że w Cromlech są wampiry. – Wycelował w niego palcem. – Mieszkają za gettem żywych. W chlewikach. W slumsach. – Uśmiechnął się. – Co wieczór po zachodzie słońca mogą bezpiecznie wypełznąć ze swoich nor i pójść do miasta. Odziane w szmaty patyki, podpierające się o ściany. Wyczerpani i zdychający z głodu, żebracy – szydził miękkim głosem. – Żebrzą u żywych o litość. I od czasu do czasu jeden z nas się zgodzi, wiedziony litością i pogardą, a także pod wpływem moralnego szantażu naszej sentymentalnej filantropii, stając w podcieniach budynku i podsuwając nadgarstki. Tacy jak ty wgryzają się w nie, oszalali z głodu i mizdrzący się z wdzięczności, łapczywie wypijają kilka łyków, aż wreszcie uznamy, że już starczy i zabieramy dłonie, a wy płaczecie i błagacie o jeszcze, czasem rzygacie, bo od tak dawna jesteście na głodzie, że wasz żołądek nie daje sobie rady z narkotykiem, i zostawiamy was leżących w błocie, wprawionych w narkotyczny błogostan. W Cromlech doskonale wiemy, kim są tacy jak ty, Brucolacu. – Znowu się uśmiechnął – Narkomanami, których jedni z nas tolerują, drudzy nienawidzą, a wszyscy, żywi i umarli, litują się nad wami. Dlatego nie próbuj mnie zastraszyć. Bo jak powiadam, Brucolacu, doskonale wiem, kim jesteś.

Nie padły już żadne inne słowa. Dwaj mężczyźni stali bez ruchu naprzeciwko siebie. Poruszał się tylko język Brucolaca, kosztując powietrze.

A potem Brucolac znikł.

Bellis mrugnęła i spojrzała na przemieszczone powietrze wokół siebie, gdzie wirowanie i leniwy przepływ drobin kurzu znaczyły szlak nagłego przemknięcia Brucolaca. Chwyciła się za głowę. „Co on ze zrobił?” – pomyślała. „Na czym to polega? Hipnoza? Bogowie kochani, jest szybszy od Doula…”

Kiedy jej tętno spowolniło, a oddech prawie wrócił do normy, ociężale zdała sobie sprawę, że Uther Doul patrzy na nią.

– Niech pani idzie ze mną – powiedział bezbarwnym tonem, jakby nic się nie stało, jakby nie była świadkiem żadnych niecodziennych zdarzeń. – Musi pani pomóc Krüachowi Aumowi.

Wychodząc z sali i usiłując się nie potknąć, co przy jej rozdygotaniu nie było łatwe, Bellis myślała o słowach Brucolaca.

„Dokąd płyniemy?” – zastanawiała się, podążając za Utherem Doulem. „Jaki jest plan?”

Rozdział dwudziesty ósmy

Po długich wahaniach sztorm przystąpił do natarcia.

Skręcone w ciasną spiralę masy powietrza rozwinęły się. Noc była gorąca. Wiatr uderzył w Armadę. Olinowanie i omasztowanie napinało się i tłukło w boki statków i budynków. Na świecie grzmiało i błyskało.

Była to pierwsza poważna burza, z którą miasto musiało się zmierzyć od dłuższego czasu, ale mieszkańcy zareagowali z wyćwiczoną fachowością. Statki powietrzne szybko ściągnięto na dół, aby przeczekały niepogodę w hangarach i pod brezentami. „Trójząb” – zacumowany do „Wielkiego Wschodniego” i za duży, żeby go przykryć – chwiał się i kołysał w podmuchach powietrza, a jego ogromny cień przetaczał się po statkach i domach.

Na terenie całego miasta pomosty i liny odpinano z jednego końca, aby morze ich nie rozerwało nagłym szarpnięciem. Podczas sztormu poruszanie się po Armadzie było niemożliwe.

Wtłoczone w kanały między statkami wody Armady burzyły się i miotały gwałtownie, choć nie były w stanie utworzyć fal. Tego rodzaju ograniczeniom nie podlegało morze, które łomotało o zewnętrzne statki. Łodzie, które składały się na wejścia do portów Basilio i Jeżowca, ściągnięto razem, aby zamknęły i osłoniły stojące w nich statki pirackie i kupieckie, armadyjskie i obce. Flota statków bojowych, holowniczych i pirackich, która w chwili erupcji sztormu była na morzu odsunęła się dalej, żeby burza nie rzuciła nimi o ściany macierzystego portu.

Tylko ci, którzy patrolowali miasto od dołu – batyskafy, ludzie-ryby, morskie wyrmeny i delfin Bastard John – zbytnio się nie przejmowali. Przeczekiwali sztorm pod powierzchnią.

Wyjrzawszy przez okno na korytarzu „Wielkiego Wschodniego” Uther Doul spojrzał na Bellis.

– Czeka nas gorszy niż ten – powiedział.

W pierwszej chwili Bellis nie miała pojęcia, o czym on mówi. Potem przypomniała sobie historię z książki Krüacha Auma: przywabienie awanka, wykorzystujące energię cząstek elementarnych błyskawicy.

„Wywołamy piekielną burzę, co?” – pomyślała.

Zgodnie z poleceniem Bellis uczyła Auma podstaw salt. Zadanie to wzbudziło w niej niepokój. Miała świadomość, że jest to pogwałcenie podstawowych zasad izolowania anopheliusów, narzuconych przez Kohnid i Dreer Samher. Chociaż izolacji tej przyświecały również merkantylne i hegemonistyczne cele, była to obrona konieczna przed tym jednym z najbardziej niebezpiecznych krajów w dziejach Bas-Lag. Bellis stale powtarzała sobie, że Aum jest samcem, i do tego starym, nie stanowiącym dla nikogo najmniejszego zagrożenia.

Aum przystąpił do nauki z rygorem i logiką matematyka. Bellis przekonała się z zatroskaniem, że podczas krótkiej wizyty Armadyjczyków przyswoił sobie zaskakująco pokaźny zasób słownictwa. Aż zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie skazili wyspy językiem. Dla Crobuzończyków czy też dla mieszkańców Jhesshul, Wysp Mandragory, Shankell bądź Perrickish salt był językiem łatwym do nauczenia się, ale dla Krüacha Auma – obcym w każdym swoim elemencie. Jego słownictwo i gramatyka nie znajdowały żadnych odpowiedników w wysokim kettai. Aum podszedł do sprawy analitycznie, sporządzając długie listy deklinacji, koniugacji i regułek gramatycznych. Jego metoda zasadniczo odbiegała od metody Bellis, opartej na intuicji i transie językowym, podnoszącym chłonność umysłu. Mimo to Aum robił szybkie postępy.

Bellis nie mogła się doczekać końca zlecenia. Nie miała najmniejszej ochoty godzinami siedzieć i pisać notatek w naukowym żargonie, którego nie rozumiała. Zwolniono ją z obowiązków bibliotecznych.