Выбрать главу

Strażnicze rekiny zwolniono ze służby. Wydawało się niemożliwe, że łańcuchy kiedykolwiek były ukryte. Huczało od pogłosek: o tym, co zrobiono do tej pory, i o tym, co może stać się teraz. Mówiono, że okręg Cieplarnia próbował odciąć łańcuch pod swoim statkiem, chcąc pokrzyżować plany Niszczukowód, ale żelazny łuk okazał się zbyt mocny, zbyt duży, zbyt dobrze chroniony zaklęciami.

W dużej, pozbawionej okien hali na dnie „Wielkiego Wschodniego” budowano nowy silnik. Niepotrzebne kotły i sięgające na wysokość dorosłego człowieka rury usuwano, co przypominało wyrąb zardzewiałego lasu. Kiedy upiory maszyn zniknęły, na podłodze można było zobaczyć dwie wielkie, grube tarcze metalu. Sięgały do pasa, a ich obwód wynosił wiele metrów. Były obrośnięte skorupą starości i smaru. Powstały przed wieloma stuleciami w ten sposób, że końcowe ogniwo łańcucha przepchnięto przez podłużny otwór w kadłubie statku, a następnie rozkuto na płask, żeby się mocno trzymały.

„Ktoś to wcześniej zaplanował” – stwierdził Tanner Sack. Nie mógł wyjść z osłupienia, kiedy pomyślał, że wiele pokoleń temu wykonano taki ogrom pracy, wymagającej wielkiej fachowości, sprawności organizacyjnej i umiejętności taumaturgicznych, a potem celowo zapomniano o jej efektach.

Między dwiema tarczami Tanner Sack i jego koledzy zaczęli budować niezwykłą machinę. Pracowali według specyfikacji żmudnie wyliczonych przez Krüacha Auma.

Tanner uważnie przejrzał schematy. Konstruowany przez nich silnik funkcjonował według nieznanych mu praw. Olbrzymia machina miała wypełnić pomieszczenie łomotem młotków i kół zapadkowych, napędzana energią ze źródła, które pozostawało dla Tannera zagadką.

Zaczął od dołu, od kotłów, które miały dostarczać parę do tłoków. Wywiercił dziury w nitach łańcuchów, wlał tam wrzące stopy metali i wsunął do otworów grube jak nadgarstek kable w osłonie smoły. Kable przechodziły przez transformatory rozmiarów nogi, żebrowane słupki z białej gliny, po czym niknęły w gąszczu drutów, izolatorów i dyferencjałów.

Był to silnik pacyficzny, który po łańcuchu „Wielkiego Wschodniego” miał przesyłać skomplikowane energie do zanurzonego wiele kilometrów pod wodą wielkiego wędzidła z całym jego oprzyrządowaniem. Do wabika. Do przynęty i bata.

Morze było przezroczyste. Na olbrzymim podwodnym placu budowy roiło się od nurków. Żurawiami statków fabrycznych spuszczano poszczególne komponenty. Na końcu ogromnych łańcuchów nabierała kształtów potężna uprząż, nadal przycumowana zaledwie kilkanaście metrów pod powierzchnią. Jej rozmiary były niepokojące dla oka, jej kontury egzotyczne i niezgłębione. Pływały wokół niej pstro ubarwione ryby, batyskafy, rzemieślnicy-raki, robotnicy w skafandrach i Tanner Sack. Ich ruchy cechowała powolna gibkość istot zanurzonych w wodzie.

Od czasu do czasu przez wodę szła wibracja. Podpory platformy wiertniczej „Sorgo” zniknęły w cylindrycznych, żelaznych wypornikach, które podtrzymywały ją pod powierzchnią niby zawieszone w wodzie statki. Szyb wiertniczy opadał pionowo przez tony wody, znikał w głębinach, przebijał morskie dno i żerował niby moskit.

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Silas odwiedził Bellis trzy dni po jej powrocie.

Spodziewała się jego wizyty – co wieczór raz po raz zerkała ku drzwiom – ale i tak zdołał ją zaskoczyć. Tego wieczoru zjadła kolację z Carrianne. Szczerze lubiła swoją byłą koleżankę z pracy, którą uważała za osobę wrażliwą i dowcipną, ale poczucie samotności nie chciało zniknąć, kiedy zmuszała się do uśmiechu. „Czy to cię zaskakuje?” – spytała bezlitośnie samą siebie. „Flirtujesz z samotnością eksploatujesz ją, kreujesz ją”.

Wspomniała czasy crobuzońskie i uczciwość kazała jej przyznać, że wiele się pod tym względem nie różniły od obecnych. Tutaj za wyobcowaniem przynajmniej krył się jakiś powód. Było ono pokarmem dla jej psychiki.

Carrianne domagała się szczegółowych opisów wyspy anopheliusów, panującej tam pogody i zachowań ludzi-moskitów. Zasnuwała ją mgła melancholii. Carrianne była wprawdzie pogodzona z życiem na pokładzie, ale już od lat nie postawiła stopy na lądzie i takie opowieści musiały wzbudzić w niej nostalgię.

Bellis stwierdziła, że trudno jej się mówi o wyprawie na wyspę ludzi-moskitów. Pamiętała ją jakby z oddali, jako monotonne pasmo strachu i nudy, przetykane szlachetniejszymi uczuciami. Pewne rzeczy musiała oczywiście pominąć. Z premedytacją mgliście wyrażała się o anopheliusach, o samheryjskich piratach, a przede wszystkim o Krüachu Aumie.

Od starcia Uthera Doula z Brucolakiem, które obserwowała z boku, Bellis była zafascynowana przywódcą Pragnieniowic. Carrianne opowiedziała jej wszystko, co chciała wiedzieć na ten temat: o strukturze politycznej okręgu, o plutonie wampirów wykonujących rozkazy Brucolaca i o podatku posocznym.

– Jest to jedna z nielicznych okazji, przy których się go spotyka powiedziała Carrianne. Usiłowała mówić rzeczowym tonem, ale Bellis dosłuchała się w jej głosie trwogi. – Czasem w roli poborcy występuje któryś z jego podwładnych. Nacinają cię tutaj, tutaj albo tu – pokazała na udo, pierś i nadgarstek. – Smarują krew antykoagulantem i zamykają próżniowo w słoju.

– Ile pobierają? – spytała wstrząśnięta Bellis.

– Litr. Tylko Brucolac wypija krew w formie nierozcieńczonej, jego podwładni muszą dolewać wody. Podobno im więcej wypiją, tym są silniejsi, a chociaż Brucolac starannie ich dobiera, nie można wykluczyć, że któryś zachoruje na władzę. Gdyby pili krew tradycyjnie, prosto z żyły, mogliby stracić panowanie nad sobą, a nie chcą zabijać. Poza tym istnieje ryzyko zarażenia się wampiryzmem przez ślinę, dlatego gdyby wypili czyjąś krew prosto z żyły i zostawili tę osobę przy życiu, mogliby wyhodować sobie rywala.

Bellis rozstała się z Carrianne na granicy Pragnieniowic. „Nie ma bezpieczniejszego miejsca”, powiedziała z uśmiechem Carrianne – i poszła do domu.

Mogła wziąć taksówkę. Wiatr był umiarkowany, a z góry dolatywały ją wołania aeronautów, którzy szukali klientów. Przed dwoma dniami, kiedy jej codzienna praca z Aumem dobiegła końca, bez słowa wręczono jej plik flag i finiali na kwotę znacznie przewyższającą jej tygodniowe pobory w bibliotece.

„Pracuję teraz dla Niszczukowód i dostałam podwyżkę” – pomyślała cierpko.

Świadomość, że bez rozgłosu stoi w centrum wydarzeń, świadomość, że bez niej Armada nie urzeczywistniłaby swego projektu, ciążyła jej, mimo że na każdym etapie miała jasno sformułowane i słuszne powody, aby brać udział w tej pracy.

Wracała do domu na nogach nie z oszczędności, lecz po to, aby znowu posmakować Armady. Ponieważ całymi dniami tkwiła zamkną w pomieszczeniu huczącym od często niezrozumiałych dla niej °zmów, czuła, że traci kontakt z miastem. „A lepsze obce miasto niż żadne” – mówiła sobie.

Z chłodnych, cichych ulic Alozowic przeszła do Niszczukowód, przez „Tolpandy”. Po drodze mijała jazgoczące małpy, które gnieździły się na dachach domów, na placach budowy, w opuszczonych kajutach i w baldachimie olinowania; mijała miejskie koty rzucające jej drapieżne spojrzenia, nieliczne psy plus tłumy szczurów i wieczornych spacerowiczów; mijała kurniki; mijała szalupy ratunkowe i przyrdzewiałe parowe krypy, przerobione na gazony kwiatowe; mijała dom wbudowane w baterie dział, z gołębiami gruchającymi w lufie armaty o kalibrze trzystu milimetrów; mijała drewniane budki na bocianich gniazdach; szła w świetle gazu, komórek flogistonowych i lamp naftowych; szła przez ciemności zabarwione na różne kolory, przeciskała się korytarzami z mokrej cegły, która pokrywała statki Armady niby futro z pleśni. W kominach „Chromolitu” czekał na nią Silas Fennec.

Na widok siedzącej w ciemnościach, niewyraźnej postaci przeżyła wstrząs. Syknęła na niego i stała odwrócona tyłem, dopóki tętno jej się nie uspokoiło.

Badał ją spojrzeniem dużych, spokojnych oczu.

– Jak dostałeś się do środka? – spytała. Odpędził to pytanie od siebie jak owada.

– Wiesz, że mieszkanie nadal jest pod obserwacją – odrzekł. – Nie mogę po prostu przyjść i zapukać do drzwi.

Bellis podeszła do niego. Nie poruszał się, nie licząc twarzy i oczu, które śledziły jej ruchy. Podeszła bardzo blisko – naruszając jego przestrzeń – i nachyliła się ku niemu powoli, żeby go obejrzeć niby jakiś obiekt muzealny. Robiła to ostentacyjnie, oglądała go chłodnym okiem i nachalnie. Być może chciała go onieśmielić, pozbawić tej pewności siebie.

Kiedy stała tak nad nim, pochylona, jakby dokonywała przeglądu, spotkał się z nią wzrokiem i po raz pierwszy od wielu tygodni uśmiechnął się do niej delikatnie i szczerze. Pamiętała powody, dla których całowała się z nim i kopulowała. Przede wszystkim izolacja i samotność, ale nie tylko. Były też czynniki bardziej związane z nim.

I chociaż stojąc nad nim, nie miała najmniejszej ochoty go dotknąć, chociaż po sympatii, która kiedyś nią powodowała, został już tylko nikły ślad, nie żałowała tego, co się stało.

„Oboje tego potrzebowaliśmy” – pomyślała. „I pomogło. Na prawdę pomogło”.

Odwracając się, poklepała go w tył głowy, co on przyjął pozytywnie.

– No i?

– Zrobione – odparła.

– Tak po prostu? – spytał, unosząc brwi.

– Oczywiście, że nie tak po prostu. Co ty sobie, kurczę, wyobrażasz? Me zrobione.