Bellis zmarszczyła brwi, po czym skinęła głową.
– W Nowym Crobuzon nazywaliśmy to… – zastanowiła się nad adekwatnym tłumaczeniem – hipotezą Spękanej Ziemi. Znałam naukowca, który pasjonował się takimi sprawami.
– Pęknięta Ziemia, za niemożliwym morzem – powiedział Doul. – W młodości sporo czasu poświęciłem studiom mitologicznym i kosmogonicznym. Spękana Ziemia, Pęknięta Ziemia, Wersety Dnia. Widmowcy przybyli tutaj ze wschodniej krawędzi wszechświata. Mijali kamienne kule, które krążą po niebie; inny, bardziej efemeryczny od naszego rodzaj świata na nieskończonym płaskowyżu. Przybyli tutaj, do krainy tak łagodnej, że musiała im się wydawać iście balsamiczna: dla nich był to niekończący się późny ranek. Reguły tego świata nie były ich regułami. Jego natura była dyskusyjna. Niektórzy mówią, że kiedy Widmowcy wylądowali, siła wstrząsu wystarczyła, aby wypuścić z wylotu chaos Momentu. Ale to jest bajka. Ich przybycie było jednak dostatecznie gwałtowne, żeby rozbić i otworzyć świat, żeby rozbić i otworzyć rzeczywistość. Pęknięta Ziemia istnieje naprawdę i jest ich dziełem. Rozbijasz coś i zawartość wylewa się na zewnątrz… Po wyjeździe z mojej pierwszej ojczyzny przez wiele lat studiowałem to rozbicie. Szukałem technik i narzędzi, które pozwoliłyby je zrozumieć, kontrolować je. A kiedy przybyłem tutaj, Kochankowie dostrzegli w tym, czego się dowiedziałem, możliwości, których nie umiałem sobie wcześniej wyobrazić. Niech pani pomyśli o potędze Widmowców, o ich nauce, taumaturgii. Niech sobie pani wyobrazi, co mogli zrobić, co zrobili z naszym światem, a zrozumie pani, jakim kataklizmem było ich przybycie. Nie tylko fizycznym, ale również ontologicznym. Lądując tutaj, rozbili nie tylko powierzchnię świata, ale także jego reguły. Cóż zatem dziwnego, że nazwę Imperium Widmowców wymawiamy trwożnym szeptem?
„A przecież to my rozprawiliśmy się z Imperium Widmowców” – pomyślała Bellis, której zakręciło się w głowie od tej heretyckiej filozofii. „Podczas Rebelii, a potem Wyłuszczenia. Chociaż jesteśmy takimi słabeuszami”.
– Powiadają, że przewodził pan Rebelii – powiedziała.
– Niczemu nie przewodziłem – odrzekł ostro Doul, zaskakując ją. – Jestem żołnierzem, a nie przywódcą. Cromlech to świat kastowy. Pani wychowywała się w otwartym, handlowym mieście, dlatego dla pani praca najemna jest czymś oczywistym. Nie ma pani pojęcia. – Poczucie wyzwolenia daje sprzedawanie swoich usług, wykonywanie poleceń pracodawcy. Nie jestem przywódcą.
Uther Doul prowadził ją korytarzami „Wielkiego Wschodniego”.
Kiedy zatrzymał się na jednym z licznych skrzyżowań, przez moment sądziła, że ją pocałuje. Wytrzeszczyła oczy ze zdumienia, ale nie taki był jego zamiar.
Przytknął palec do ust.
– Chcę, żeby dowiedziała się pani czegoś na temat Kochanków – szepnął.
– Jak oni się nazywają? – spytała Bellis ze znużeniem i złością w głosie. – Mam już dosyć tej… tajemnicy, a nie wierzę, że pan nie pamięta.
– Oczywiście, że pamiętam – odparł Uther Doul – ale to, jak się kiedyś nazywali, nie ma nic do rzeczy. Teraz są Kochankami. Lepiej niech pani wbije to sobie do głowy.
Doul sprowadził ją na niższe pokłady. Odciągnął ją od nocnych odgłosów, od patroli. „O co chodzi?” – pomyślała Bellis, przejęta i zdeprymowana. Dotarli do pogrążonej w ciemnościach i głuchej ciszy części statku. Nie było okien. Znajdowali się poniżej linii wodnej, w dawno porzuconym pomieszczeniu.
W końcu Doul pochylił się i pod gąszczem rur wszedł do maleńkiej klitki, a za nim Bellis. Właściwie nie był to pokój, lecz odrobina wygospodarowanego miejsca. Wszędzie było pełno kurzu i łuszczącej się farby.
Doul delikatnie przytknął jej palec do ust.
Bellis miała świadomość, że potulne chodzenie za Doulem, bratanie się z nim, nie jest rozsądnym zachowaniem ze strony osoby głęboko zaangażowanej w antyniszczukowodzką działalność. „Co ja tu robię?” – pomyślała.
Uther Doul pokazywał na sufit, znajdujący się ledwo kilka centymetrów nad jego głową. Ekspresyjnie nadstawił ucha. Dopiero po kilku chwilach Bellis cokolwiek usłyszała. Początkowo nie była pewna, co to za dźwięki.
Głosy. Tłumione przez warstwy powietrza i metalu. Jakby znajome. Bellis zadarła głowę. Teraz prawie rozróżniała poszczególne słowa.
Przyszli do przypadkowego lokalu podsłuchowego. Kaprysy architektury i materiałoznawstwa sprawiły, że dźwięki z pokoju na górze przechodziły – może rurami, a może między powałą i podłogą nie było żadnej izolacji – przez sufit.
Głosy z pokoju na górze. Z pokoju Kochanków.
Zastygła ze zdumienia. Słyszała głosy Kochanków.
Ostrożnie i powoli, jakby mogli ją jakimś cudem zobaczyć, Bellis wyciągnęła szyję i słuchała.
Słowa wypowiadane w zmiennych tonach, szybkimi sapnięciami Miauczące, błagalne, zachwycone. Dyszenia seksualnej bliskości, bólu i innych intensywnych uczuć. Słowa przebijające się przez metaclass="underline"
– …kochanie… zaraz… kurwa… tak, i… tnij… teraz… kochanie… tnij… tak, tak…
Tak. Słowa były gęste. Bellis aż cofnęło, fizycznie, dosłownie, odsunęła się spod akustycznie przepuszczalnego miejsca na suficie. Słowa, dźwięki padały szybko, tak bardzo nasączone namiętnością i pragnieniem, że trzeba je było odgryzać, bo inaczej wyszedłby z tego nieartykułowany wrzask.
– …tnij… tak… kochanie… tnij…
Dwa strumienie słów, męski i żeński, nierozerwalnie ze sobą splecione, rytmicznie zsynchronizowane.
„Jabberze kochany!” – pomyślała Bellis. Uther Doul przyglądał się jej z pozbawioną wyrazu miną. „Tnij i tnij, i kochanie, i tnij!” Przerażona ruszyła do drzwi. Myślała o tym, co robili Kochankowie w swoim pokoju, kilkadziesiąt centymetrów nad jej głową.
Doul wyprowadził ją z tej makabrycznej klitki. Przebiwszy się przez kolejne pokłady metalu, wyszli na nocne powietrze. Doul wciąż nic nie mówił.
„Do czego ty zmierzasz? – pomyślała wpatrzona w jego plecy. – „Po co ta prezentacja?”
W jego zachowaniu nie było ani śladu lubieżności. Bellis nie mogła pojąć, o co chodzi. Sztywny, wymowny i oficjalny w swoim pokoju ujawniający niezwykłe historie i teorie, żeby tylko nie przestać mówiona tych korytarzach przeistoczył się w łobuzerskie dziecko z tajną kryjówką. Z niemą, nie wyartykułowaną dumą, której należy się spodziewać u takiego dziecka, zaprowadził ją tam i zapoznał ze swoim sekretem. Nie umiała zgłębić pobudek, które nim kierowały.
Zadrżała na wspomnienie tych zasapanych krzyknięć, pokręconych deklaracji namiętności. A może miłości. Pomyślała o bliznach, cieciu. Krew i rozorana skóra, żarliwość. Trochę zbierało się jej na wymioty. Tym, co ją przeraziło, nie była jednak przemoc, fakt użycia noży i tak dalej. Nie o to chodziło. Erotyczne grzeszki jej nie przeszkadzały, bez trudu potrafiła je zrozumieć.
Podsłuchane poczynania miały jednak zupełnie inny charakter. Strach wzbudziło w niej samo uczucie, intensywna, śliska, przyprawiająca o wymioty i zawroty głowy żarliwość, którą usłyszała w ich głosach. Usiłowali przeciąć oddzielającą ich membranę i zlać się w jedno. Zrezygnować ze swej odrębności dla czegoś dalece wykraczającego poza seks.
To agresywne, jęczące zespolenie, które oni uważali za miłość, jej kojarzyło się raczej z masturbacją i budziło w niej obrzydzenie.
Bellis czuła się nie tylko zniesmaczona, ale i zagrożona, wystraszona.
Rozdział trzydziesty pierwszy
W ciągu dnia Szekel był wolny.
Podobnie jak większość młodych zbirów, którzy kręcili się po porcie Basilio, zarabiał na życie tak samo jak w Nowym Crobuzon – jako goniec przekazujący wiadomości i towary. Zawsze miał oczy i uszy otwarte, wypatrując garści monet, które mógł dostać od swego chwilowego pracodawcy. Językiem salt posługiwał się sprytnie i komunikatywnie, chociaż nie biegle.
Trochę więcej niż połowę wieczorów spędzał z Angevine, która kwaterowała na „Kastorze”, pod dzwonnicą statku Tintinnabuluma. Często wracała bardzo późno, ponieważ ten odbywał wielogodzinne spotkania ze swymi pretorianami, Krüachem Aumem, Bellis i Kochankami. Angevine przynosiła mu książki i materiały z biblioteki i z tajnego laboratorium w tylnej części statku. Wracała zmęczona, a Szekel poprawiał jej humor kolacją i niewprawnym masażem.
Angevine niewiele mówiła na temat projektu podniesienia awanka, ale Szekel z łatwością wyczuwał w niej napięcie i rozemocjonowanie.
Pozostałe wieczory spędzał w dzielonym z Tannerem Sackiem mieszkaniu, które nadal uważał za własne.
Tanner nie zawsze tam był – podobnie jak w wypadku Angevine, projekt zatrzymywał go do późna w pracy. Ale jeśli już był, więcej mówił o tym, co robił. Opisał Szeklowi ciągnące się w wodzie niezwykłe wędzidło, ławice tropikalnych ryb przepływające przez ogromne ogniwa, już obrastające roślinami i upartymi skorupiakami, w nocy podświetlane zimnymi światłami. Po tych długich godzinach pracy, spędzonych na spawaniu, testowaniu i podpowiadaniu rozwiązań, na odgrywaniu roli projektanta, szefa zmiany i budowlanego, Tanner był wykończony i bardzo szczęśliwy.
Szekel dbał o to, żeby w mieszkaniu było czysto i ciepło. Jeśli nie gotował dla Angevine, gotował dla Tannera. W jego duszy zalągł się jednak niepokój.