Выбрать главу

Dwie noce wcześniej, w luddi, Szekel obudził się nagle trochę po północy w swoim starym mieszkaniu na statku fabrycznym. Usiadł i trwał bez ruchu.

Rozejrzał się po pokoju, w bladym półcieniu rzucanym przez światła i gwiazdy na zewnątrz. Zobaczył stół, krzesła, wiadro, talerze, garnki, puste łóżko Tannera. „Znowu pracuje do późna” – pomyślał. Mimo panującego w pokoju półmroku nie było gdzie się schować i Szekel wiedział, że jest sam.

A mimo to miał poczucie, że nie jest sam.

Zapalił świecę. Nie było żadnych nietypowych dźwięków, świateł czy cieni, lecz stale miał wrażenie, że przed chwilą coś usłyszał albo zobaczył – jakby jego wspomnienia wyprzedziły go, przypominając mu o czymś, co jeszcze się nie wydarzyło.

W końcu zasnął ponownie i kiedy zbudził się rano, został w nim tylko mglisty ślad po strachu, który odczuwał w nocy. Ale tego wieczoru, na długo zanim położył się do łóżka, naszło go identyczne doznanie, że w mieszkaniu jest jakiś intruz. Wstał i z niedorzecznym skupieniem rozejrzał się dokoła. „Czy te ubrania są gdzie indziej, niż były? A ta książka? A te talerze?”

Przedmiot jego uwagi szybko się zmieniał. Szekel przenosił spojrzenie z jednej szuflady czy sterty rzeczy na następną, podążał wzrokiem w taki sposób, jakby obserwował kogoś chodzącego po pokoju, dotykającego tych rzeczy albo grzebiącego w nich. Ogarnęła go złość i strach.

Chciał uciec, ale z lojalności wobec Tannera nie zrobił tego, tylko pozapalał lampy i przyśpiewując sobie głośno, gotował kolację aż do powrotu Tannera, który na szczęście nastąpił tego dnia wcześnie, zanim odgłosy życia na zewnątrz przycichły.

Kiedy Szekel poruszył temat swoich dziwnych intuicji, ku jego wielkiej uldze i zaskoczeniu Tanner zareagował z zainteresowaniem i powagą.

Rozejrzał się po małym pokoju i mruknął:

– Dziwne mamy czasy, chłopie. – Mimo potwornego zmęczeni wstał i przemierzył opisaną przez Szekla trasę po pokoju. Brał do ręki wskazane przez niego przedmioty i dokładnie je oglądał. Nucił coś i drapał się w brodę. – Nic tu nie widzę, Szekel – oznajmił, ale oczy nadal miał czujne. – Dziwne mamy czasy. Przeróżne typy przeróżnie kombinują, krążą kłamstwa, plotki i Jabber wie, co jeszcze. Ci, którym nie bardzo się podoba projekt niszczukowodzki, nie mówią o tym za głośno. Ale to przyjdzie później, idę o zakład. Może są też ludzie, którzy próbują inaczej nabruździć. Nie, żeby była ze mnie jakaś wielka szycha, Szekel, ale ludzie wiedzą, że poleciałem na wyspę i że pracuję przy budowie wędzidła. Może ktoś się tutaj zakrada, żeby, nie wiem namotać. Znaleźć coś, co by wzmocniło opozycję. Ale ja nie jestem taki głupi, żeby trzymać tu jakieś plany. Na mieście jest napięcie. Wszystko się dzieje za szybko. Ludzie nie mają pewności, czy ktoś nad tym panuje. – Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju, po czym spojrzał na Szekla. – Kusi mnie, żeby powiedzieć: „Niech przyjdą!” Jeśli masz rację, to byle nic nie zabrali i nie tykali nas, pieprzyć ich. Nie boję się. – Uśmiechnął się po chojracku i Szekel odwzajemnił uśmiech.

– Jasne, że nie, ale mimo wszystko – powiedział cicho.

Na drugi dzień, kiedy opowiadał Angevine o swoich przeżyciach, zareagowała prawie identycznie jak Tanner Sack.

– Może coś w tym być – powiedziała z namysłem. – Szczególne mamy czasy. Ludzie są przejęci i niektórzy się boją. Wątpię, czy ci niewidzialni intruzi to będzie najdziwniejsza rzecz, która nas czeka w najbliższych tygodniach, kochasiu. W fabrykach trzeba pracować na nadgodziny przy budowie wędzidła, to i ludzie narzekają. Nie ma czasu i inżynierów do naprawiana innych maszyn, nie produkuje się części zapasowych do silników ani artykułów żelaznych. „Mamy tyle energii z tej platformy, mówią ludzie, kiedy wreszcie zostanie użyta dla ludzi? Zresztą, ile ten przeklęty awank jej potrzebuje?” Powiem ci Szekel, że potrzebuje jej cholernie dużo. – Spojrzała mu w oczy i wzięła go za rękę. – A pomruki niezadowolenia, które się tera słyszy, zwłaszcza w dzielnicach Cieplarnia, Budy i Pragnieniowice, ale gdzie indziej też, będą coraz donośniejsze. Kiedy ludzie zrozumieją, że ropę naftową i skalne mleko można przeznaczyć na ważniejsze cele. – mówiła z nieobecną miną, przypominając sobie zasłyszane rozmowy Tintinnabuluma z innymi. Szekel kiwał tylko głową. – Już teraz wichrzyciele wychylają głowy – ciągnęła. – Vordakine w Bud, Sallow w Cieplarni. Tajemniczy Simon Fench. Bibuła, napisy na murach, szepty. Nawet porządni obywatele mają pewne wiadomości, słyszałam, że Hedrigall, który jest lojalny do szpiku swoich drewnianych kości, zna tego całego Fencha i czasem z nim pije. Ludzie będą pełni entuzjazmu, kiedy awank zostanie przywołany, takie cudowne wydarzenie nie może ich pozostawić obojętnymi. Ale na tym się nie skończy, Szekel, uwierz mi.

W przygniatającym upale przypadkowego równikowego lata park Crooma rozkwitał.

Podczas poprzedniej wizyty Bellis był cały zielony: wilgotny, bujny i śmierdzący żywicą. Teraz na zieleń nałożyły się kolory wiosny i lata: ściółka błyskawicznego kwiecia pod stopami i gdzieniegdzie pąki, które przyprószyły korony drzew. Pierwsze wielobarwne kwiaty lata walczyły o przestrzeń życiową z chwastami, dereniami i żonkilami. Las szeleścił drobnym życiem.

Bellis przyszła do parku nie z Silasem, lecz z Johannesem Tearflyem. Ubawiła ją myśl, że jest w jakimś sensie niewierna.

Szła swoją ulubioną trasą, dawnym korytarzem między okrętowymi kajutami, który przerodził się w porośnięty bluszczem kanion. Kwiaty passiflory zdobiły ściany. Zza plątaniny korzeni prześwitywały rozbite okna. Tam, gdzie dawne kajutowe pagórki wtapiały się w trawiastą powierzchnię i ścieżka wychodziła na słońce, wokół kępy wonnego wiciokrzewu bzyczały pszczoły.

„To jest przyjemna chwila” – pomyślała Bellis, za którą szedł nieśmiały i zamyślony Johannes. „Ale wkrótce będziesz musiał ją zepsuć, Johannesie… będziesz musiał zacząć mówić”.

Po kilku kolejnych minutach wśród kwiatów i trawy, kiedy jedynym dźwiękiem było vibrato rozgrzanych owadów, rzeczywiście zaczął.

Długo rozmawiali o toczących się pod miastem pracach.

– Kilka razy schodziłem na dół w batyskafie – powiedział jej Johannes. – Coś niezwykłego, Bellis. Tempo budowy zapiera dech.

– Widziałam, jak szybko kroili na kawałki „Terpsychorię”, to potrafię to sobie wyobrazić.

Johannes nadal odnosił się do niej nieufnie, ale bardzo mu zależało na odnowieniu więzi, która kiedyś ich ze sobą łączyła. Bellis czuła, że Tearfly próbuje wyciągnąć do niej rękę, jakoś sobie tłumacząc okazywaną przez nią opryskliwość.

– Nie powiedziałaś mi zbyt wiele na temat wyspy – stwierdził.

– Było ciężko – westchnęła. – Nie lubię o tym mówić. – A jednak opowiedziała: o potwornym upale, o ciągłym strachu, o nienasyconej ciekawości anopheliusów i zabójczym głodzie ich partnerek. Przyglądał się jej badawczo. „Ciekawe, czy uważa mnie za perfidną cwaniarę” – pomyślała. – Wczoraj odsunęli mnie od Auma. – podjęła i Johannes odwrócił ku niej głowę zaskoczony. – Od paru tygodni uczyłam go salt. Uczy się w tempie, które mnie przeraża. Robi notatki ze wszystkiego, co mówię. Już teraz starczyłoby tego na podręcznik. Mimo to uważałam, że nie był jeszcze w stanie rozmawiać bez mojej pomocy. Ale wczoraj po południu, kiedy zakończyliśmy dyskusję z Tintinnabulumem i komitetem inżynierów, zabrali go i poinformowali mnie, że przez jakiś czas nie będę potrzebna. Może oceniają jego poziom zaawansowania językowego wyżej niż ja. A może któryś z innych ekspertów od wysokiego kettai na tyle wyćwiczył się w tym języku, że może mnie zastąpić – powiedziała te słowa tonem kpiącej wyższości i Johannes prychnął śmiechem. – Od jakiegoś czasu mówili mi, że mam jak najszybciej doprowadzić go do biegłości w salt, bo będzie potrzebny do przedsięwzięć, w których ja nie mogę uczestniczyć. Próbują się mnie pozbyć. – Spotkali się wzrokiem. Byli sami na polanie, otoczonej drzewami, głogami i karłowatymi wiosennymi różami. Moja przydatność się kończy, z czego niezmiernie się cieszę, bo jestem cholernie zmęczona. Ale wygląda na to, że Aum dopiero zaczyna pracę. Przyszli po niego zupełnie inni ludzie niż zwykle: Uther Doul i osoby, których nigdy wcześniej nie widziałam. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Wydaje mi się, że przywołanie awanka to nie koniec sprawy.

Johannes odwrócił się od niej i gładził płatki kwiatów.

– Dopiero teraz to sobie uzmysłowiłaś, Bellis? Oczywiście masz rację. Będzie ciąg dalszy. Zważywszy na skalę przedsięwzięcia z awankiem, niełatwo to sobie wyobrazić, ale mam wrażenie, że to tylko preludium do właściwego projektu. Na czym on polega, nie wiem. Postanowiono, że będę z niego wyłączony. Ale wiesz co? – dodał. – Miałem wielkie szczęście, że mnie zatrudnili. „Szczęście?” – zdziwiła się Bellis.

– Pewne osoby z kręgu wtajemniczonych, które widziały stare łańcuchy, od dziesiątek lat przekonywały, że Armada powinna podjąć robę przywołania awanka. Ale Kochankowie nie słuchali ich, bo do pewnego momentu nie mieli w tym interesu, tak słyszałem. Sytuacja uległa zmianie, kiedy do miasta przybył Uther Doul. Nie wiem, co takiego zrobił albo powiedział, ale ni stąd, ni zowąd projekt przywołania awanka wrócił do łask. Coś skłoniło ich do odkurzenia tych starych planów, po raz pierwszy odkąd zbudowano łańcuchy. A nikt już nie wie, jak dawno to było ani co sprawiło, że projekt nie został zrealizowany. Tyle że po tym etapie, który właśnie dobiegł końca, nie jestem im już potrzebny.