Выбрать главу

Łańcuchy od pokoleń obrastały koloniami pąkli i ślimaków morskich, tak że kiedy ogniwa odrywały się od dna statków, posyłały w otchłań całe masy tych stworzeń.

Po wielu minutach Armada znowu prawie znieruchomiała, kołysała się bardzo nieznacznie na skutek ostatnich drgań łańcucha. Ptaki kursowały bezmyślnie po niebie. Ogromny ciężar metalu osiadł. Wszyscy trwali w wyczekującym napięciu.

Wszyscy wstrzymali oddech, lecz nic się nie stało.

Wędzidło zwisało teraz pod kilometrami łańcucha. Miasto w górze poruszało się spokojnie na wezbranej wodzie.

Armadyjczycy czekali w skupieniu, ale woda martwego oka była spokojna, a niebo czyste. Na pokładach pojawiało się coraz więcej ludzi. Z początku byli wystraszeni i niepewni, nadal czekali na wystąpienie czegoś, czego nie umieli sobie wyobrazić. Nic się jednak nie stało.

Bellis nie wiedziała dokładnie, jakiego rodzaju kryzys dał się we znaki naukowcom i taumaturgom. Obiecana burza nie zmaterializowała się. Maszyny napędzane skalnym mlekiem ani drgnęły.

„Nie powinniśmy być zaskoczeni” – pomyślała. „Zastosowane techniki były nietypowe, niesprawdzone, eksperymentalne. Nic dziwnego, że nie zadziałały za pierwszym razem”.

Mimo to obywatele Armady przeżyli potężny zawód. Po dwóch godzinach miasto powróciło do wcześniejszego stanu. Nienaturalna cisza ustąpiła.

Rozczarowani piraci dyskutowali i dowcipkowali na temat tej porażki. Żaden naukowiec ani urzędnik z Niszczukowód nie wystąpił z oświadczeniem. Armada unosiła się na spokojnej wodzie otulona płaszczem gorąca. Mijały kolejne godziny oficjalnego milczenia.

Bellis nie mogła znaleźć Doula, który poszedł sprawdzić, co się stało. Spędziła wieczór sama. Powinna być zachwycona klęską Armady, ale nawet ona zaraziła się powszechnym smutkiem. I zaciekawieniem.

Minęły dwa dni.

W nieruchomej wodzie martwego oka część miejskich ścieków zakrzepła i Armada zaczęła cuchnąć. Bellis i Carrianne poszły do parku Crooma, ale smród i jazgotliwe krzyki przegrzanych zwierząt na statkach-farmach nie stwarzały spacerowej atmosfery. Przebywanie na zewnątrz nie pozwalało się odświeżyć. Bellis zamknęła się w pokoju razem ze swoimi cigarillos.

Poza tym krótkim spotkaniem z Carrianne spędzała czas samotnie. Doul nie pojawił się więcej. Bellis pociła się, paliła i czekała, patrzyła, jak miasto w skandalicznym tempie powraca do swojej zgiełkliwej rutyny. Rozwścieczyło ją to. „Jak możecie udawać, że nic się nie dzieje?” – myślała, obserwując handlarzy na Targu Zimowej Słomy. „Jakbyśmy żyli w normalnych czasach, w normalnym mieście”.

Wciąż nic nie przedostawało się do wiadomości publicznej. Krüach Aum, jego asystenci oraz ekipy naukowców i myśliwych weryfikowali w ukryciu obliczenia, robili pomiary, majstrowali przy silnikach – tak przynajmniej sądziła Bellis.

Minęły dwa dni.

Tanner unosił się na wodzie pod miastem, twarzą w dół. Czuł się tak, jakby stał w wejściu do ciemnego, pięciokątnego tunelu z łańcuchami. W jednej linii z jego głową, ramionami i nogami pięć wielkich piór pomknęło w dół do punktu zbiegu perspektywy i zniknęło w ciemnościach.

Był wykończony. Gorączkowe naprawy, które toczyły się od momentu nieudanej próby, pozbawiły go snu. Sfrustrowani nadzorcy darli się na niego.

Olbrzymi korytarz łańcuchowy, który ciągnął się pod nim, miał ponad sześć kilometrów długości. Na jego końcu, w ciemnościach, wisiało nieruchomo wędzidło, większe od największego statku świata.

Dyndało w dziurze, zapewne obwąchiwane przez wstęgory i wielkogębne węgorze, które zapuszczały się na takie głębokości.

***

Bellis, która siedziała i czytała przy oknie, powoli uświadomiła sobie, że wokół panuje dziwna, milcząca drętwota: światło zmieniło swój charakter. Neurotyczna pauza, jakby powietrze i rozprażone słońce na coś czekały. Ze strachem i zdumieniem zrozumiała, co się dzieje.

„Nareszcie” – pomyślała. „Bogowie, miejcie mnie w swojej opiece, udało im się”.

Z progu swojego mieszkania, wysoko w kominie „Chromolitu” nad delikatnie rozkołysanymi statkami Armady spojrzała na maszty „Wielkiego Wschodniego”. W mieście było pełno ludzi. Władze nie ostrzegły, że ma nastąpić kolejna próba. Mieszkańcy stanęli w miejscu na targach i ulicach, spoglądali do góry i usiłowali zidentyfikować to co poczuli.

Niebo zaczęło się zmieniać.

– Jabberze kochany – szepnęła Bellis. – O bogowie.

Na środku rozciągniętego nad Armadą spłowiałego od słońca błękitu rozlały się ciemności. Tysiące stóp nad miastem bezobłoczne niebo dostało spazmów i wysrało z nicości maleńkie maźnięcie chmury, atom skażenia, który rozchylił się jak kwiat, jak pudełko z figurką na sprężynie – rekwizyt magika, który otwierał się raz po raz, pomnażając swoją substancję.

Ciemności rozprzestrzeniały się szybko jak atrament kałamarnicy, plamiąc niebo, tworząc coraz większe koło cienia. Emitowały złowieszcze dźwięki.

Nagle zerwał się wiatr, który uderzył o burty i wieże Armady, pobrzękując na olinowaniu. Coś spływało na dół wokół Bellis, maleńkie cząstki podobne do mgły, z kominów „Wielkiego Wschodniego” dobywał się nietypowy smród, wyziewy sił, które wyciągały z nicości chmury. Bellis rozpoznała tę woń: skalne mleko. Dopalano jakiś silnik aeromorficzny.

Słońce było całkowicie przesłonięte. Bellis dygotała w nowo narodzonych ciemnościach i zimnie. Poza granicami miasta morze wypiętrzyło się i spieniło. Dźwięk dochodzący z nieba narastał: basowe wibracje przeszły w kocie mruczenie, potem w przeciągły okrzyk i wreszcie w warknięcie grzmotu. To perkusyjne łupnięcie było sygnałem dla burzy, która wypadła z kłębów chmur.

Wiatr oszalał. Morze zafalowało. Znowu grzmot, oleiste ciemności nad miastem rozprysły się na tysiące kawałków i przez każdą szczelinę jarzyła się błyskawica. Deszcz pędził wrzeszczącymi bryzgami, które w jednej chwili przemoczyły Bellis do nitki.

We wszystkich okręgach miasta Armadyjczycy co prędzej schodzili pod pokłady, które szybko opustoszały. Odpinano pomosty, kiedy połączone nimi statki zaczęły brykać. Niektórzy, między innymi Bellis stali jak wryci, ze strachu lub fascynacji, i wpatrywali się w burzę.

– Na Diabli Ogon! – krzyknęła Bellis. – Niech słodki Jabber ma nas w swojej opiece!

Nie słyszała własnego głosu.

Do Tannera, otulonego wodami martwego oka, odgłosy burzy docierały przytłumione. Deszcz naruszył integralność powierzchni morza. Miasto wznosiło się i opadało, jakby morze usiłowało zrzucić je z siebie. Pod spodem poruszały się gigantyczne łańcuchy.

Mimo że od powietrza oddzielały go tony wody, Tanner zdał sobie sprawę, że grzmot jest coraz głośniejszy, a fale coraz wyższe. Czekał podniecony, aż burza osiągnie maksymalne natężenie. Był coraz bardziej zdenerwowany, ponieważ gwałt nie ustępował, lecz stale narastał.

„Dalijabber!” – krzyknął w myślach przejęty nabożnym strachem. „Tym razem im się udało. Kurwa, co za burza! Co oni, kurwa, zrobili?”

Bellis kurczowo trzymała się relingu, z obawy, że porwie ją wiatr i zostanie zmiażdżona między statkami.

Powietrze było poplamione cieniami, ciemnością rozrywaną przez błyskawice niby przez mignięcia flesza.

Mimo że ulewa płukała powietrze, dziwny smród oparów skalnego Weka potęgował się. Bellis widziała zmarszczki zakrzywiające podrze. Pioruny raz po raz trafiały w maszty, kręcąc się zwłaszcza oto ogromnej, spowitej miedzią kolumny na „Wielkim Wschodnim”. Armada tańczyła, a niebo kipiało. Maszyna aeromorficzna buchała coraz większą ilością energii i układ błyskawic zaczął się zmieniać. Bellis obserwowała chmury jak zaczarowana.

Z początku smugi i szczerby tworzyły przypadkowe wzory, napiec się i dygocząc niby świetliste węże w ciemnościach. Potem zaczęły się synchronizować. Interwały czasowe skróciły się, tak, że światło jednej błyskawicy nadal wypalało Bellis oko, kiedy strzelała już następna, a do tego wydawały się zmierzać do jednego celu. Erupcje błyskawicy pędziły ku środkowi chmury, znikając w jej jądrze.

Grzmot stężał. Woń skalnego mleka mdliła. Bellis była zahipnotyzowana tym, co widziała poprzez ścianę deszczu. Potrafiła myśleć tylko „no już, no już”, nie wiedząc, na co czeka.

I wreszcie, po ogłuszającym pojedynczym grzmocie, błyskawice osiągnęły pełną synchronizację.

Jednocześnie wyskoczyły z nicości na skraju burzy, wspólnie rozcięły ciemne powietrze, zdążając ku sercu burzy podobne do szprych koła. Spotkały się w osi burzy, tworząc jeden boleśnie intensywny punkt światła, które trzaskało i nie rozpraszało się.

Wytrysnęła niewidzialna energia, wzmacniana przez zawory i transformatory okultystycznych maszyn, chlustała z kominów „Wielkiego Wschodniego” i mknęła do góry w stronę burzy.

W sercu chmury wybuchło przywołanie.

Trzeszcząca gwiazda błyskawicy świeciła zimno, intensywnie i sinobiało, rozdygotana, coraz jaśniejsza, napięta, jakby była brzemienna, jakby była pełna, jakby była gotowa wybuchnąć, a potem

PĘKŁA

i chmara wrzeszczących istot wykrystalizowała się z jej strzępów i obsiadła okręt – trzaskające zjawy obwiedzione energią, zostawiające ślady spalonego powietrza, kiedy pędziły po niebie obdarzone wiedzą, kapryśne i świadome swoich celów.