Выбрать главу

Oficerowie-kaktusy gwiżdżą rozkazy wykończonym małpom i statek zbliża się do portowego azylu, płynie krętym kanałem ku Zatoce Żelaznej.

Dzień po swoim spotkaniu z Tannerem Sackiem, kiedy to kapitan Sengka wydał załodze nowe rozkazy, zareagowali spodziewanym przez niego zdziwieniem i niechęcią. Dosyć luźna dyscyplina obowiązująca na statkach samheryjskich pozwalała im na w miarę swobodne wyrażanie swoich uczuć, toteż powiedzieli Sengce, że są przeciw, że są wkurzeni, że nie rozumieją, że to jest przecież dezercja, że kadłubowa załoga, która zostanie na wyspie, nie wystarczy do pilnowania anopheliusów.

Był nieugięty.

Z każdym spotykającym ich po drodze nieszczęściem, z każdy napadem, z każdą wlokącą się jak ślimak minutą miesiąca narzekań załogi robiły się głośniejsze, ale Sengka, który postanowił zaryzykować swoją karierę i uwierzyć w pisemne obietnice otrzymane od Tannera, nie zrezygnował ze swego planu. A że cieszył się wśród załogi sporym autorytetem, na razie udawało mu się powściągnąć ich gniew – ograniczali się tylko do rzucania dziwnych aluzji i znaczących spojrzeń.

I teraz „Sercopył Tetneghi” żółwim tempem płynie w stronę Wielkiej Smoły. Kiczowatość kapiących od złota krzywizn galeonu łagodzi brutalna wiosenna pogoda, która szokuje ludzi-kaktusy. Krzykliwa południowa estetyka statku przedstawia się absurdalnie na tle kolorów mijanych wysp: różnych odcieni ciemnego brązu, czerni i błotnistej zieleni.

Są to barwy zniszczone przez żywioły, odrapane. Załoga niecierpliwi się. Sengka przebiera palcami po zapieczętowanym woreczku.

Już niedługo. Zbliżają się do zatoki i rzeki, cegieł i mostów. W otaczających ich wodach jest coraz więcej kamieni. Kanał robi się płytszy. Do wybrzeża coraz bliżej.

Kapitan Sengka uważnie przygląda się pieczęci Nowego Crobuzon na doręczanym przez siebie niewielkim frachcie. W swoich dużych dłoniach trzyma skórzany woreczek; zapieczętowane woskiem pudełko, propozycję nagrody, którą Nowe Crobuzon uhonoruje; alarmujący list, melodramatycznie ostrzegający o wojnie, mętnym, absurdalnym, bezsensownym szyfrem; bezwartościowy wisiorek, który tłumaczy, dlaczego pudełko jest szkatułką na biżuterię; pod aksamitną wyściółką pudełka, pod drugim dnem, zabezpieczony trocinami przed uszkodzeniem, ciężki krążek wielkości dużego zegarka wraz z wykaligrafowaną maleńkimi literkami instrukcją.

Potajemny prezent prokurenta Fenneca dla Nowego Crobuzon i właściwa przesyłka od niego.

Interludium VIII. GDZIE INDZIEJ

Nastąpiło jakieś zdumiewające wtargnięcie do świata. Morze smakuje czymś nowym.

„Co to jest?”

Nikt z myśliwych tego nie wie.

„Co to było za roztrzaskanie nagłe przesunięcie otwarcie się wtargnięcie najścieprzybycie? Cóż to do nas przyszło?”

Nikt z myśliwych tego nie wie. Potrafią tylko stwierdzić, że morze się zmieniło.

Wszędzie widać oznaki tej zmiany. Prądy są chwiejne, co chwila bardzo nieznacznie zmieniają kierunek, jakby na ich drodze stanęła jakaś nowa przeszkoda. Saliny wrzeszczą i bełkoczą, rozpaczliwie pragnąc przekazać to, co wiedzą.

W skali całego świata nawet taki olbrzymi nowy byt oznacza mikroskopijną zmianę, niemal nieskończenie małą, ale hydrowrażliwość myśliwych sięga poziomu subatomowego, toteż wiedzą, że coś się wydarzyło.

Nowa istota zostawia jedyny w swoim rodzaju trop, ale ślad złożony jest z łajna, smaku i cząstek, które nie funkcjonują zgodnie z fizyką Bas-Lag. Grawitacja, przypadkowy ruch, fizyczne istnienie wokół intruza mają trochę inną charakterystykę, niż powinny. Myśliwi znają smak intruza, ale nie potrafią go wytropić.

Nie zaprzestają jednak prób. Nie ulega bowiem wątpliwości, że jest to sprawka pływającego miasta, dlatego jeśli znajdą tego ociężało giganta, znajdą też swoją zwierzynę.

***

Czas pędzi.

Są bąbelki wody, słodkiej i słonej. Wiele kilometrów dalej wydycha je rodzeństwo, idą do góry i nie pękają, nawet kiedy są otoczone materią swojej własnej substancji, przeciskają się przez małe taumaturgiczne wyloty i bez przeszkód wędrują dalej w górę, ogromnie daleko od punktu wyjścia. Rozpryskują się koło uszu myśliwych, przekazać wiadomości z domu. Plotki i historie przełożone na wodny język. Od groac’h i czarodziejów w Gengris, od szpiegów w Zatoce Żelaznej. Słyszymy dziwne rzeczy – mówi jeden z głosów. Myśliwi gromadzą się i wylewają z siebie energię, drżący i wytężeni używając swoich foci, relikwii po zmarłych. Ich przywódcy szepczą w odpowiedzi, która leci w formie bąbelków do kraju. „Coś nowego wstąpiło w morze” – mówią.

Kiedy rozmowa dobiega końca, czarodzieje, cisi w ciemnościach bardzo głęboko pod powierzchnią Wezbranego Oceanu, mrugają i trzęsą głowami, a dźwięk, który dotarł do nich z odległych obszarów świata, rozprasza się wraz z wodą, która go przyniosła.

„Płyną łodzie” – mówią swoim myśliwym. „Dużo. Szybko. Z Zatoki Żelaznej. Też polują. Szukają, tak jak my. Płyną na drugą stronę morza. Nasze siostry i bracia są z nimi, przyczepieni jak podnawki, śpiewają do nas. Możemy ich łatwo odnaleźć”.

„Łodzie szukają tego samego, co my. Wiedzą, dokąd płyną. Mają urządzenia, które pomogą im to znaleźć”.

.,My tropimy ich, a oni będą tropili nas”.

Myśliwi wyszczerzają swoje bardzo długie zęby i emitują szczekające chluśnięcia wody, które są ich śmiechem, układają kończyny w opływowe kształty i ruszają na północ, w kierunku, który został im podany, tam gdzie będzie flota Nowego Crobuzon. Kiedy kursy się przetną, myśliwi dołączą do innych oddziałów ze swego kraju i nareszcie znajdą swoją zwierzynę.

CZĘŚĆ SZÓSTA. „PORANNY WĘDROWIEC”

Rozdział trzydziesty trzeci

Awank i ciągnięta przez niego Armada płynęli na północ ze stałą prędkością. Nie tak dużą jak statek, ale wielokrotnie szybciej, niż miasto mogło podróżować do tej pory.

Armadyjskie jednostki codziennie wracały do macierzystego portu. Z odczytów swoich tajnych mechanizmów wiedziały, że porusza się on z bezprecedensową prędkością i w panice lub z radością pędziły do domu obładowane złupioną biżuterią, żywnością książkami i ziemią.

Powróceni marynarze przecierali oczy ze zdumienia. Otoczona flotą holowników i parowców – które zawsze ją ciągnęły, a teraz podążały za nią bezładną chmarą jak drugie, rozpadające się miasto, lojalne i bezużyteczne – Armada sunęła przez morze jakby była obdarzona własnym napędem.

Niektóre ze zbędnych już teraz statków włączono w tkankę miejską przyczepiono hakami i wspawano, wyłączono z eksploatacji i przebudowano. Inne przerobiono na statki pirackie, opancerzone i wyposażone w sto różnych rodzajów dział. Te hybrydy jeżyły się od wyszabrowanego uzbrojenia.

Kurs ustalono na północ północny wschód, ale zdarzały się dewiacje, choćby po to, aby ominąć jakąś burzę, skalistą wyspę czy nieregularność łoża oceanu, której obywatele Armady nawet nie widzieli.

Piloci na „Wielkim Wschodnim” mieli do dyspozycji stojak z pirotechnicznymi flarami w rozmaitych kolorach. Kiedy kurs awanka wymagał korekty, wystrzeliwali ich zestawy, tworzące uzgodnione sygnały. Inżynierowie w innych okręgach uruchamiali wtedy ogromne windy, które ciągnęły za któryś z zanurzonych w wodzie łańcuchów.

Awank reagował bez narzekań, potulnie jak krowa. W odpowiedzi na te nieznaczne szarpnięcia zmieniał kurs – machnięciem płetw, włókien, łap czy bogowie raczą wiedzieć czego. Zgadzał się na to, aby nim sterować.

W maszynowni na dnie „Wielkiego Wschodniego” szybko wytworzyła się rutyna pracy. Dygoczące kotły parowe przez cały dzień karmiono skalnym mlekiem, wyssanym przez „Sorgo” spod dna, a ma szyna wysyłała stały pochlebny impuls przez łańcuch i kolce do awankowego odpowiednika kory mózgowej.

Gigantyczna istota była zanarkotyzowana, pogrążona w sennej błogości, odmóżdżona jak kijanka.

Kiedy stało się oczywiste, że taumaturgiczne łowy przyniosły sukces i baśniowa istota naprawdę wstąpiła do Bas-Lag, obywateli Armady ogarnął histeryczny entuzjazm.

Pierwszej nocy odbyło się spontaniczne świętowanie. Ponownie wyjęto dekoracje, którymi zwyczajowo przystrajano miasto na koniec kwarty, a bulwary i skwery wypełniły się tańczącymi ludźmi, mężczyznami i kobietami, khepri, kaktusami, strupodziejami i innymi. Podnoszono do góry modele awanka z masy papierowej, bardzo różne i bardzo niepodobne do pierwowzoru.

Bellis spędziła ten wieczór w pubie z Carrianne, na przekór sobie dając się ponieść radosnej atmosferze. Na drugi dzień była zmęczona i zasmucona. Był to trzeci markindi kwarty cielesnej. Bellis zestawiła to z kalendarzem crobuzońskim, który kiedyś sporządziła, i stwierdziła, że w jej rodzinnym mieście wypada piętnasty swivena – wigilia Święta Złego Początku. Odkrycie to wprawiło ją w przygnębienie. Nie sądziła oczywiście, żeby ponury wpływ tego święta sięgnął aż tak daleko, ale fakt, że przybycie awanka nieomal zbiegło się w czasie z tym dorocznym wydarzeniem, był deprymujący.