Выбрать главу

Mijały dni i chociaż entuzjazm jeszcze się nie skwasił, a po przebudzeniu ludzie wciąż ze zdziwieniem stwierdzali, że miasto wyraźnie się porusza, Bellis wyczuwała, że wśród mieszkańców Armady narasta zaniepokojenie. Brało się ono przede wszystkim z tego, że niszczukowodzcy Kochankowie, którzy sterowali awankiem, obrali kurs na północ i nie chcieli podać tego przyczyny.

Dotychczasowe dyskusje o tym, dokąd awank zaciągnie Armadę, były bardzo ogólnikowe. Przedstawiciele Niszczukowód kładli nacisk na szybkość i moc awanka oraz na możliwość ucieczki przed sztormami i jałowymi morzami, możliwość podążania za sprzyjającą wysoki plonom pogodą. Stąd też wielu obywateli uznało, że miasto popłynie w jakieś ciepłe rejony, gdzie wśród nadbrzeżnych krajów nie będzie morskich potęg, co oznaczałoby łatwość ich plądrowania. Południowe Kudrik bądź Morze Kodeksowe, coś w tym guście.

Tymczasem miasto od wielu dni parło na północ, nie zwalniając ani nie zbaczając z kursu. Armada z woli Kochanków zmierzała w jakieś kreślone miejsce, lecz nic się na ten temat nie mówiło.

– Niedługo się dowiemy – mówili lojaliści w portowych pubach. – Nie mają przed nami nic do ukrycia.

Ale kiedy dzienniki, czasopisma, uliczni mówcy i polemiści pozbierali wreszcie myśli i publicznie zadali nurtujące wszystkich pytanie odpowiedź wciąż nie padała. Po tygodniu na pierwszej stronie „Flagi” widniały tylko dwa ogromne słowa: DOKĄD PŁYNIEMY?

Nadal nie było odpowiedzi.

Dla niektórych milczenie to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że Armada była supermocarstwem mającym pod swoją kontrolą absolutnie niezwykłą istotę. Cel podróży interesował tych ludzi nie bardziej niż przedtem. Mówili: „Zawsze zostawialiśmy to ludziom, którzy podejmują decyzje”.

Ale wcześniej właściwie trudno było mówić o decyzjach, bez żadnych określonych procedur uzgadniano, że parowce będą holowały miasto z grubsza w takim a takim kierunku, aby po paru latach – jeśli pozwolą na to prądy, pływy i Moment – dotrzeć na sprzyjające wody. Obecnie awank przyniósł ze sobą nowy rodzaj władzy i niektórzy uświadomili sobie, że wszystko się zmieniło. Teraz trzeba było podejmować prawdziwe decyzje i wzięli to na siebie Kochankowie.

W klimacie niedoinformowania bujnie kwitły plotki: Armada płynie na Martwe Morze Gironelli, gdzie woda stężała w kształcie fal i zamyka w sobie wszelkie życie jak w grobowcu; Armada płynie do Malmstrom, na skraj świata; Armada płynie ku Cacotopic Stain; Armada płynie do krainy duchów, albo do krainy gadających wilków, albo do krainy ludzi z klejnotami zamiast oczu, albo do krainy ludzi z zębami podobnymi do polerowanego węgla, albo do krainy czującego koralu, albo do imperium grzybiczego, a może jeszcze gdzie indziej.

W trzeci bookdi bieżącej kwarty; Tintinnabulum i jego ekipa opuścili miasto.

Przez większą część dekady „Kastor” tkwił blisko skrajnie dziobowego punktu Niszczukowód, przy granicy z Alozowicami. Stał pomiędzy „Tolpandy” a pancernikiem przerobionym na kompleks handlowy. Szary korpus statku upstrzyły komercyjne kolory, a wokół jego zdezelowanych dział wykwitły uliczki zabudowane blaszanymi budkami sklepów.

Ludzie zapomnieli, że „Kastor” nie jest elementem stałej zabudowy. Był spięty z otoczeniem pomostami, przykuty łańcuchami, zacumowany linami, przymocowany buforami. Więzy te jeden po drugim odcięto.

W palącym słońcu myśliwi wywijali maczetami i wyrąbywali się z tkanki Armady, aż wreszcie byli swobodnie pływającym obcym ciałem. Aż do otwartego morza uprzątnięto dla „Kastora” przejście między innymi statkami. Pomosty odpięto, cumy pozdejmowano. Trasa prowadziła obok barki „Zły Znak” do Alozowic, obok „Sprawy Dariocha” z jego tanimi domami i hałaśliwym przemysłem, obok „Z Całego Serca”, okrętu podwodnego od dawna stacjonującego na powierzchni, w którego wnętrzu urządzono teatr, wciśniętego pomiędzy lewoburtową kogę kupiecką a duży statek-rydwan z tak przerobionymi lejcami, żeby można było na nich powiesić kolorowe światełka. Dalej, za otwartym odcinkiem wody i Ogrodem Rzeźb na „Thaladinie” w Alozowicach, Armada się kończyła.

I zaczynało się morze.

Na szpalerze statków po obu stronach przejścia zaroiło się od ludzi, którzy żegnali „Kastora” wiwatami. Gwardziści i strażnicy miejscy z Alozowic pilnowali, żeby nikt nie tarasował drogi. Morze było spokojne, awank zaś holował miasto jednostajnym tempem.

Kiedy pierwsze zegary zaczęły wybijać południe, włączono silniki „Kastora”, co wywołało burzę entuzjazmu. Ludzie wiwatowali i wznosili okrzyki, kiedy liczący trochę ponad trzydzieści metrów statek, zwieńczony absurdalnie wysoką dzwonnicą, z pyrkotem ruszył w morze.

Odpięte pomosty, liny, łańcuchy i rozporki wróciły na swoje miejsca. „Kastor” wyśliznął się jak drzazga z ciała miasta, które natychmiast się zasklepiło.

W wielu miejscach przejście było niewiele szersze od „Kastora”, który skutkiem tego obijał się o statki, ale linowo-gumowe powijaki amortyzowały zderzenia. Ociężale sunął ku otwartemu morzu. Tłumy krzyczały i machały triumfalnie, jakby myśliwi zostali po wielu latach – puszczeni z więzienia.

Statek w końcu minął „Thaladina” i znalazł się na wodach oceanu. Ponieważ przejście było skierowane na północ, musiał płynąć szybciej od awanka, żeby wynurzyć się z miasta. Potem utrzymał prędkość, ale opłynął Armadę i skręcił na południe. Minął Pamięcioimpulsownię, minął rojne od łodzi wejście do potu Basilio, minął Czasy, aby znaleźć się pośród jednostek, które zdążały za miastem i krążyły wokół niego. Statek Tintinnabuluma zrzucił do wody bufory: gumę i nasączone smołą płótno, aby po chwili zniknąć za południowym horyzontem.

Wiele osób obserwowało „Kastora” z Ogrodu Rzeźb. Byli wśród nich Angevine i Szekel, którzy trzymali się za ręce.

– Wykonali swoje zadanie – powiedziała Angevine. Jeszcze nie otrząsnęła się z szoku, jakim była dla niej utrata pracy, ale w jej głosie dało się słyszeć tylko nikłą nutkę żalu. – Zrobili to, do czego ich tutaj sprowadzono. Po co mieliby zostawać? Wiesz, co mi powiedział? – ciągnęła zniecierpliwionym tonem, po którym Szekel poznał, że od dawna chciała to z siebie wyrzucić. – Powiedział, że może i by zostali, ale nie chcą płynąć tam, gdzie zmierzają Kochankowie.

Tanner obserwował odpłynięcie „Kastora” od dołu.

Nie martwiło go, że miasto kieruje się na północ ani że cel podróży jest mu nieznany. Bardzo ucieszyło go, że podniesienie awanka to jeszcze nie koniec projektu niszczukowodzkiego. Nie mógł zrozumieć ludzi, którzy widzieli w tym oszustwo, w których własna niewiedza budziła złość i obawy.

„Przecież to cudowne!” – chciał im powiedzieć. „To jeszcze nie koniec! Mamy coś więcej do zrobienia! Kochankowie jeszcze coś szykują. Możemy osiągnąć jeszcze większe rzeczy! Nie musimy wracać do codziennej szarzyzny!”

Przebywał pod powierzchnią coraz więcej godzin, a nad wodą spędzał czas sam lub z Szeklem, który z upływem dni robił się coraz bardziej zamknięty w sobie.

Tanner zbliżył się do Hedrigalla. Paradoksalnie, Hedrigall był rzecznikiem sprzeciwu wobec północnego kursu miasta i wobec milczenia Kochanków. Tanner wiedział jednak, że jest równie lojalny jak jego bunt wynika z obywatelskiej troski. Hedrigall, inteligentny i rozważny krytyk, nie wyśmiewał lojalności Tannera jako ślepej czy bezrefleksyjnej, rozumiał zaufanie prze-tworzonego do Kochanków i poważnie traktował fakt, że ten ich broni.

– Wiesz, że oni są moimi szefami – powiedział mu kiedyś – i wiesz, że nie mam żadnych ciepłych uczuć do mojej tak zwanej ojczyzny. Pieprzone Dreer Samher gówno dla mnie znaczy. Ale z tym milczeniem przeginają, chłopie. Udało się, wszystko poszło dobrze i powinni nam powiedzieć, jakie mają dalsze plany. Inaczej utracą nasze zaufanie. Utracą mandat społeczny. A do licha zgniłego, stary, to jest wszystko, co mają. Ich jest tylko dwójka, a nas Croom wie ile tysięcy. To nie jest dobre dla Niszczukowód.

Pogląd ten zdeprymował Tannera.

Najlepiej czuł się pod wodą. Podmorskie życie okręgu toczyło się jak dawniej: chmary ryb, Bastard John, odziani w skórę i metal nurkowie zabezpieczeni linami, żwawi ludzie-ryby z Cieplarni, ludzie-raki, cienie batyskafów podobnych do krępych wielorybów. Filary „Sorgo” ze sterczącymi nogami dźwigarów. Wreszcie Tanner Sack, wykonujący kolejne zlecenia, udzielający kolegom instrukcji i porad, przyjmujący i wydający rozkazy.

A mimo to wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż przedtem. Przez to, że na obrzeżach całej tej banalnej krzątaniny, ujmując w ramy masę kilów i kadłubów niby punkty pentagramu, pięć wielkich łańcuchów schodziło stromo w głębinę, do znajdującego się wiele kilometrów niżej awanka.

Praca Tannera była teraz trudniejsza. Musiał cały czas pływać, żeby dotrzymać Armadzie tempa. Dla wytchnienia często chwytał się sterczących słupów, obrośniętych skorupą pąkli drzewc, dając się holować. Pod koniec dnia, kiedy wychodził z wody i wracał do swojej kwatery, był wykończony.

Myśli o Nowym Crobuzon coraz częściej mąciły mu spokój. Zadawał sobie pytanie, czy przekazana przez niego wiadomość dotarła do adresata. Miał wielką nadzieję, że tak. Nie wyobrażał sobie, że jego niegdysiejsza ojczyzna miałaby spłonąć w wojennej pożodze.