Выбрать главу

– Kiedy to nie ma żadnego sensu, proszę pana – powiedziała do Doula jakaś kobieta. – Jesteśmy prawie sześć tysięcy kilometrów od Nowego Crobuzon. Po co by płynęli tak daleko? I jak to możliwe, że nasi nauskopiści niczego nie zauważyli? Już wczoraj by zobaczyli. I niby jak Crobuzończycy mieliby nas znaleźć?

– Nie pytamy jak! – ryknął Doul tak głośno, że wszyscy zgromadzeni na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” umilkli zaszokowani. – Nie pytamy dlaczego! Będzie na to mnóstwo czasu, jak ich pozabijamy! Bo teraz mamy czas tylko na to, żeby walczyć jak psy, jak oszalałe rekiny. Musimy walczyć, bo inaczej miasto zginie!

Ludziom odechciało się polemik. Z zastygłymi twarzami szykowali się w duchu do wojny. Pytanie: „Jak oni to zrobili?” zostało odłożone na później.

***

Pięć największych armadyjskich okrętów wojennych wypłynęło parę mil morskich na zachód, tworząc zakrzywiony mur między miastem a zbliżającą się flotą.

Wokół nich i pomiędzy nimi kręciły się mniejsze pancerniki, krępe okręty okute w szary kuloodporny metal, pozbawione okien, najeżone krótkimi działami. Dołączyły do nich te statki pirackie, które były wtedy w porcie. Ich załogi zagryzły zęby i próbowały się nie zastanawiać nad swoim samobójczym chojractwem – były uzbrojone i opancerzone do walki z jednostkami handlowymi, a nie wojennymi. Marynarze mieli świadomość, że niewielu z nich wróci do domu.

Nie było podziału na okręgi. Załogi podlegające różnym władcom ramię w ramię taklowały, sypały węgiel pod kotły, ładowały armaty.

Czujki z „Arogancji”, które teraz wyraźniej widziały crobuzońskie okręty, zrzucały kolejne depesze. Uther Doul odczytywał je na głos Kochankom.

– Pewnie przypłynęli po swoją zasraną platformę – powiedział cicho, żeby tylko tych dwoje usłyszało. – Mają nad nami przewagę siły ognia. My mamy więcej statków, ale połowa z nich to drewniane krypy pirackie. Oni mają siedem dużych okrętów wojennych i o wiele więcej statków zwiadowczych niż my. Wysłali chyba z połowę swojej floty.

Tanner Sack i ludzie-ryby z Cieplarni, Bastard John, ludzie-raki, batyskafy. Podwodne wojska Armady czekały, wisząc w płynnym żywiole. Wielkie łańcuchy pomału się od nich oddalały. Awank zwolnił do prędkości żółwia, żeby załogi mogły bez problemu dotrzeć do miasta po bitwie.

Niewielki oddział ludzi-raków siedział na jednej z podwodnych tratw. Byli to czarownicy-zwabiacze, przywoływali swoje zwierzęta.

Kiedy pod miastem szalał dinichtys, Tanner bez zastanowienia wskoczył do wody. Nie miał czasu na zmierzenie się ze swoim strachem. Teraz jednak prawie godzina dzieliła go od chwili, kiedy okręty wojenne z jego starej ojczyzny miały przybyć pod nową, aby ją zniszczyć. Inteligencja i poczucie celu, które zawiadywały ich płetwami sterowymi, były znacznie bardziej przerażające niż debilna wredność w oczach ryby pancernej.

Minuty wlokły się ślamazarnie. Tanner pomyślał o Szeklu, któremu kazał zostać w domu. Czekali z Angevine, na pewno uzbrojeni przez gwardzistów, którzy pilnowali miasta. „On nie ma jeszcze szesnastu lat” – pomyślał z rozpaczą Tanner. Bardzo chciał być tam z nimi, z Szeklem i damą jego serca. Dzierżąc w garści harpun, Tanner pomyślał o nadchodzącej bitwie i nagle zsikał się ze strachu. Mocz ogrzał go na chwilę, lecz potem porwał go prąd.

Wszędzie, na całej Armadzie i na wszystkich pływających po morzu statkach, które szykowały się do obrony miasta, była broń.

Otwarto bramy zbrojowni i arsenałów, żeby wyjąć i wyczyścić wytwory techniki wojskowej z setek kultur i z okresu tysięcy lat: działa, harpuny i skałkówki; miecze, kusze, łuki i kuszarpacze; wreszcie bardziej ezoteryczne narzędzia walki: żądłowce, baany, yarrikły.

Wszelkich rozmiarów sterowce powoli wznosiły się ponad dachy i omasztowanie, niby elementy architektury oderwane od tkanki miejskiej. Nad zachodnim horyzontem widać było dym produkowany przez crobuzońskie maszyny.

Na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” zrobił się wielki młyn, bo wszyscy podoficerowie, oficerowie i władcy wszystkich dzielnic usiłowali dopchać się do przedzierzgniętego w żołnierza Uthera Doula, żeby usłyszeć wydawane przez niego rozkazy. Bellis stała w pobliżu bez ruchu i słuchała. Nikt nie zwracał na nią uwagi.

– Mają więcej kanonierek niż my, ale rozejrzyjcie się. – Pokazał na gąszcz parowców i holowników, które do niedawna ciągnęły Armadę po oceanie, a teraz hasały swobodnie bez celu. – Rozkażcie załogom tych jednostek, żeby przekwalifikowali je na kanonierki. Przekazano wiadomość do Pragnieniowic: Brucolac i jego podkomendni zostaną poinformowani, jak tylko się obudzą. Poślijcie tam szybkie łodzie albo statki powietrzne, żeby na nich czekały. Nie wiemy, jaka jest podwodna siła Crobuzończyków. Dowódcy okrętów podwodnych będą musieli samodzielnie ocenić, kiedy należy zaatakować. Ale statków powietrznych na pewno nie mają. To jest nasza jedyna realna przewaga. – Pokazał na „Trójząb”, który wisiał nad rufą „Wielkiego Wschodniego” obładowany ciężkimi bombami i prochem strzelniczym. – Puśćcie je przodem. Nie zwlekajcie. I uwaga… Skoncentrujcie się na crobuzońskich okrętach wojennych. Pancerniki i statki zwiadowcze mogą nas uszkodzić, ale wytrzymamy ich siłę ognia. Okręty wojenne… mogą zatopić miasto. – Fala zgrozy przetoczyła się przez pokład. – Wiozą zapasy paliwa: bez tych okrętów crobuzońska flota nie miałaby jak wrócić do kraju.

Z nagłym szarpnięciem Bellis doznała olśnienia. W jej głowie coś przeskoczyło, jakby zerwał się jakiś trybik. Puszczając mimo uszu dalsze rozkazy Doula, jej mózg ze zgrzytem obracał się wokół jednej i tej samej myśli: „statek z kraju, statek z kraju…”

Z desperackim zapałem spojrzała ku nikłej zasłonie dymu na zachodzie. „Jak mam do nich dotrzeć?” – pomyślała, zdumiona, zachwycona i oszołomiona.

Crobuzońskie statki wreszcie znalazły się w zasięgu wzroku: długa linia buchającego dymem czarnego metalu.

– Wciągają flagi – powiedział Hedrigall z nadbudówki na rufie „Wielkiego Wschodniego”. Patrzył przez wielką, zamocowaną na stałe lunetę. – Coś nam komunikują… Nazwa okrętu flagowego i… – zawahał się. – Chcą pertraktować?

Doul odział się na wojnę. Do szarej zbroi poprzypinał skałkówki w kaburach – na obu biodrach, na obu ramionach, na obu udach, na torsie. Wszędzie sterczały rękojeści sztyletów i noży do miotania. Bellis uzmysłowiła sobie z drżeniem serca, że Uther Doul wygląda tak samo jak w chwili, kiedy zstąpił na pokład „Terpsychorii”.

Szybko się jednak otrząsnęła. Już jej to nie obchodziło. Znowu skierowała wzrok ku crobuzońskim statkom, do bólu podniecona.

Doul zastąpił Hedrigalla za okularem lunety.

– „Kapitan Princip Cecasan z N.C.S. „Poranny Wędrowiec” – czytał powoli, przebiegając wzrokiem proporczyki i kręcąc głową. – „Pertraktacje dotyczące crobuzońskiego jeńca”.

Przez jedną osłupiałą chwilę Bellis sądziła, że chodzi o nią, ale jeszcze zanim jej twarz skurczyła się w wyrazie radosnego zdumienia, zdała sobie sprawę, jakie to niedorzeczne. I coś znajdującego się głęboko w jej głowie czekało, żeby ją poinformować o innym wyjaśnieniu. Odwróciła się, aby zlustrować twarze Uthera Doula, Hedrigalla, Kochanków i wszystkich przybyłych kapitanów.

I dostała gęsiej skórki. Uzmysłowiła sobie, że na propozycję rokowań wszyscy zareagowali z zimną pogardą.

Na widok tej zbiorowej emocji, tej absolutnej agresji, tej pewności, że Nowe Crobuzon jest państwem, któremu nie wolno ufać, z którym należy walczyć, które należy zniszczyć, radość natychmiast w niej zgasła. Bellis przypomniała sobie, co przeczytała na temat Wojen Pirackich, a zwłaszcza ataku Nowego Crobuzon na Suroch. Przypomniała sobie swoje rozmowy z Johannesem i Tannerem Sackiem. Przypomniała sobie, jaką wściekłość wzbudziła w Tannerze sugestia, że miałyby ich znaleźć crobuzońskie statki.

Bellis przypomniała sobie, w jakim strachu sama uciekała z Nowego Crobuzon. „Wypłynęłam w morze, bo bałam się o swoje życie. Gdzie tylko spojrzałam, wszędzie widziałam milicję. Bałam się agentów rządu. Takich jak marynarze na tych statkach”.

„Nie tylko piraci – morscy rywale Nowego Crobuzon – i nie tylko prze-tworzeni mieli powód bać się nadpływających statków” – uprzytomniła sobie. Uszedł z niej cały entuzjazm. Ona również powinna się bać.

– Są tak silnie uzbrojeni, że mogliby obrócić miasto w perzynę – powiedział Doul do zgromadzonych kapitanów. – I oni nam mówią, że chcą się targować? – Nikogo z obecnych nie trzeba było przekonywać. Słuchali w milczeniu. – Zniszczą nas, jeśli tylko będą mieli taką możliwość. A okazuje się, że potrafią nas wytropić z drugiego końca świata, bogowie raczą wiedzieć jak. Jeśli teraz nie podejmiemy walki, będą do nas wracali. Przystępujemy do natarcia – dokończył powoli, do wtóru wiwatów, w których pobrzmiewało raczej napięcie niż wola walki.

Dowódcy odlecieli taksówkami powietrznymi na swoje jednostki. Ci władcy okręgów, którzy mieli walczyć, kazali się przewieźć na statki lub sterowce, ci zbyt schorowani lub tchórzliwi wrócili na okręty flagowe. Na podeście zostali tylko Doul, Bellis i Kochankowie. Na Bellis pozostała trójka w ogóle nie zwracała uwagi.

Kochankowie mieli wojować osobno: on na okręcie wojennym „Przystań Cho”, ona na statku powietrznym „Nanter”. Żegnali się ze sobą. Ze splecionymi językami mruczeli ekstatyczne dźwięki, które Bellis znała z podsłuchiwanek. Mówili sobie cicho, że niedługo znowu będą razem. Bellis uzmysłowiła sobie, że w ich rozstaniu nie ma nic wzruszającego, nic tragicznego. Nie całowali się tak, jakby to miał być ostatni raz, lecz zgłodniałe i lubieżnie, z nadzieją na rychły ciąg dalszy. Nie czuli strachu i chyba nie czuli też żalu: można było odnieść wrażenie, że pragną się rozstać, aby móc zejść się znowu.