Выбрать главу

Jak zawsze patrzyła na nich z pełną obrzydzenia fascynacją. Blizny wiły się jak małe węże, kiedy dotykali się twarzami.

Crobuzońskie statki były oddalone o mniej niż piętnaście kilometrów.

– Niektóre z nich się przebiją – powiedziała Kochanka do Uthera. – Możemy sobie pozwolić na utratę statków, aerostatów, batyskafów, obywateli. Nie możemy sobie pozwolić na utratę miasta i musisz być tutaj, aby go strzec. Jako nasza… ostatnia linia obrony. Aha – dodała – i nie możemy sobie pozwolić na utratę ciebie. Jesteś nam potrzebny, Doul. Wiesz, do czego. Kiedy dotrzemy do Blizny.

Bellis nie wiedziała, czy Kochanka zapomniała o jej obecności, czy też nie zależało jej już na utrzymaniu sprawy w tajemnicy.

Ostatni sterowiec odleciał, zabierając Kochanków na ich stanowiska bojowe. Awankowi ściągnięto wodze i miasto zwolniło. Doul i Bellis byli sami. Na szerokim pokładzie „Wielkiego Wschodniego” ludzie się zbroili.

Doul nie patrzył na Bellis i nie odzywał się do niej. Spoglądał w dal obok „Sorgo”. Mniej niż osiem kilometrów dzieliło marynarkę armadyjską od klina crobuzońskich okrętów wojennych z zadartymi nosami. Odległość malała.

W końcu Doul odwrócił się ku Bellis. Szczękę miał zaciśniętą, oczy otwarte trochę za szeroko. Podał Bellis skałkówkę. Czekała, aż jej powie, żeby zeszła pod pokład albo żeby nie pętała mu się pod nogami, ale nic takiego nie usłyszała. Stali razem i obserwowali zbliżani się crobuzońskich okrętów.

Mężczyzna całuje posążek i maszeruje niewidziany za plecami Bellis i Uthera Doula.

Serce szybko mu bije. Jest spakowany i gotowy. W kieszeniach i rękach ma cały swój dobytek. Jest rozczarowany, ale nie zaskoczony: Armada nie zgodziła się pertraktować. Tak będzie wolniej – ale może, przyznaje, per saldo wcale nie krwawiej.

Tak blisko, tak blisko. Już prawie może wejść na pokład „Porannego Wędrowca”, ale nie całkiem. Jeszcze kilka kilometrów. „Wyślą po mnie łódź” - myśli i szykuje się na ich powitanie. „Poinformowałem ich, gdzie będę”.

Uther Doul mówi coś teraz do Bellis, pokazując na rozgorączkowaną ciżbę na dole. Żegna się z nią. Zostawia ją na dachu nadbudowie schodzi do swoich wojsk, a ona śledzi go wzrokiem ze skałkówką w garści.

Mężczyzna wie, że ci, co nadpływają, jego rodacy, nie będą mieli problemów ze znalezieniem go. Wysłany przez niego opis był precyzyjny. Zresztą „Wielkiego Wschodniego” nie sposób pomylić z innym statkiem.

Oddzielone niecałymi pięcioma kilometrami morza dwie marynarki wojenne stały naprzeciwko siebie. Armadyjczycy: eklektyczna zbieranina statków wszystkich możliwych typów i we wszystkich możliwych kolorach, nad niezliczonymi pokładami wybrzuszają się żagle i snuje się dym. Po drugiej stronie „Poranny Wędrowiec” i siostrzane jednostki ustawione w szyku bojowym, szary metal i ciemnodrzew poprzebijane wielkokalibrowymi działami.

Do okrętów crobuzońskich zbliżała się chmara sterowców: wojskowych, zwiadowczych, taksówek obciążonych strzelbami i baryłkami czarnego prochu. Nie było wiatru, dzięki czemu szybko posuwały się naprzód. Na czele tych pstrokatych sił powietrznych leciał „Trójząb”, otoczony mniejszymi statkami powietrznymi i pojedynczymi baloniarzami.

Armadyjscy kapitanowie wiedzieli, że mają słabsze działa. Ich okręty znajdowały się ponad trzy kilometry od nieprzyjaciela, kiedy crobuzońskie statki dały ognia.

Erupcja dźwięku i gorąca nad morzem. Wał eksplozji i kipiących fal parł do przodu przed „Porannym Wędrowcem” bufor ochronny. Armadyjskie działa były nabite i podsypane prochem, ale milczały.

Załogi popędzały w duchu swoje okręty, żeby wróg wreszcie znalazł zasięgu ich armat. Zanim uderzą, muszą jednak przebrnąć przez ponadkilometrową linię ognia. Wkroczyli w tę jednostronną bitwę z ponurą zuchwałością i czas uległ przeistoczeniu.

***

Metal spotyka się z metalem, czarny proch zapala się, ropa naftowa wybucha, ciało pęka i płonie.

Pod wodą Tanner chwieje się gwałtownie, miotany zmarszczkami ciśnienia. Krwawi, krew tryska mu ze skrzeli.

Armadyjskie statki nad jego głową są cieniami na rozświetlonej wodzie. Szyki rozpadają się, panuje chaos. Niektóre statki dryfują zdezorientowane, niektóre formacje – „Na Jabbera!” – rozpraszają się, niektóre – „Jabberze, miej nas w swojej opiece!” – rozbijają na grupki złożone z kilku jednostek, zbliżają się do niego, są coraz większe, spadając ku niemu pomału jak słońce z nieba, tak powoli, że to chyba wyobraźnia płata mu figle, ale potem ludzie-ryby dokoła rozpierzchają się na wszystkie strony i – „NaDiabliOgoncholeranie!” – płachty porozrywanego metalu pikują jak komety, ciągnąc za sobą ogon smaru, ropy, brudu i krwi.

Deszcz rozbitych statków przelatuje obok niego ze skowytem, bryzgając bąbelkami powietrza i ciałami, po czym znika w ciemnościach.

Z perspektywy statków powietrznych rzeź jest odległa i stonowana: tu i ówdzie coś puknie i huknie z cicha, naftowy ogień obrasta czarną skorupą, jakiś statek jest, a potem go nie ma. Armadyjska flota jak sfora głupich i ślepych psów prze do przodu wskroś tej bezlitosnej nawały, coraz mniejsza i mniejsza, aż wreszcie jej działa mogą dosięgnąć crobuzońskich statków.

Widziana przez dziesiątki metrów powietrza wojna przypomina dioramę. Jest jak obraz batalistyczny. Nie sprawia wrażenia czegoś, co dzieje się naprawdę.

Eksplozje zagłuszają wrzaski.

Krew chlusta za burty armadyjskich statków. Metal drze się i pęka, statki nagle przeistaczają się w zębate istoty, śmiertelnie groźne dla swoich marynarzy. Armadyjscy kanonierzy strzelają, pociski szybują ognistymi parabolami w stronę nieprzyjaciół. Ale ten kilometr był morderczy i flota jest już o połowę mniejsza.

***

Z morza zrobiła się kostnica. Woda jest gęsta od ciał, które poruszają się z falami i prądami, w makabrycznym tańcu. Bluzgają chmurami krwi jak kałamarnice atramentem. Morze przeobraża je: wnętrzności rozpościerają się koralowymi wachlarzami, oddarte płaty skóry tworzą płetwy. Połamane kości wybijają w zwłokach dziury.

Tanner jest bardzo ociężały i zmarznięty. Po drodze do góry mija kobietę, która wciąż się porusza, za słaba, żeby wypłynąć na powierzchnię, ale jeszcze nie całkiem martwa. Tanner odwraca się do niej z bezgłośną zgrozą i holuje ją ku niebu, ale zanim docierają na powietrze, jej ruchy stają się pośmiertnym dygotem nerwów. Kiedy Tanner ją puszcza, widzi wokół siebie ruch – jak okiem sięgnąć, ludzie toną, a on nie może im pomóc, są za słabi, żeby przeżyć. Wszędzie widzi ich upiorną, desperacką szamotaninę i nagle doznaje takiego uczucia, jakby go to nie dotyczyło, jakby nie patrzył na ludzi, kheprich, ludzi-kaktusów, strupodziejów i hotchich, tylko na kłębowisko bezmyślnych, powtarzających się, powoli dogorywających ruchów, jakby zaglądał do kadzi z deszczówką pełnej zdychających powoli owadów.

Dociera na powierzchnię w chwili ciszy, przypadkowej przerwy w rzezi, pośrodku niegdysiejszej floty armadyjskiej. Dookoła niego statki rozpadają się z okropnymi odgłosami. Miotają się, rzygają dymem i ogniem, syczą przy wsuwaniu się do chłodnej wody, ciągną ze sobą konające załogi.

Tanner nie panuje nad swoim umysłem. Nie potrafi myśleć słowami. O wodę wokół niego znowu uderzają pociski, gotując krwisty rosół z metalu i trupów.

Powietrze iskrzy. Elyktrotaumaturgiczne kłótnie buchają z crobuzońskich statków; kusze miotają kadziami silnego kwasu. Ale choć armadyjska flota ma przetrącony kręgosłup, przechodzi do kontrofensywy.

Armadyjczycy strzelają pociskami wielkości ludzi, które walą w crobuzońskie okręty wojenne, tworząc poszarpane metalowe kwiaty. Drewniane okręty wpływają między szyki wroga i palą z dział, wgniatając pancerze, przebijając kominy, zrywając cumy dział.

„Trójząb” i jego powietrzna flotylla są już nad crobuzońską flotą. Rozpoczyna się szarpana kanonada pocisków: bomb prochowych, bukłaków z ogniem, które pękają w powietrzu, dociążonych strzałek i noży. Wywołane przez eksplozje podmuchy gorąca trzęsą sterowcami i spychają je z kursu.

Armadyjskie statki wciąż się zbliżają. Strzelają, wybuchają przewracają się, stają w płomieniach, a mimo to flota prze do przodu załogi z oślim uporem kierują statki ku okrętom wojennym Nowego Crobuzon.

Wznoszą się kłęby ciemnych ciał.

Crobuzońscy taumaturgowie, czerpiąc moc z akumulatorów i własnych ciał, ożywili stada golemów: koślawych konstrukcji z drutu, skóry i gliny, nieestetycznych i byle jak wykonanych, z pazurami podobnymi do wnętrzności parasola i przezroczystymi, szklanymi oczami. Gorączkowo bijąc brzydkimi skrzydłami, wzlatują ku niebu. Są silni jak małpy, tępi i wytrwali.

Chwytają armadyjskich aeronautów za kostki, wspinają się po nich, rozszarpują im ciała i rozdzierają balony. Krwawiący aeronauci spadają na pokłady statków.

Golemy unoszą się jak dym nad crobuzońską flotę, aby wbić się w kabiny pilotów i okna armadyjskich statków powietrznych. Oślepiają załogi, tłuką szyby w drobny mak, rozpruwają płótno komór gazowych. Wielu spada, okaleczonych przez pociski, miecze lub grawitację, po drodze rozlatują się na swoje nieżywotne części składowe. Dziesiątki golemów pozostają jednak w górze i nękają armadyjską flotę powietrzną.