– Z tego samego powodu, dla którego my przyjmujemy ambasadora Salkrikaltoru w salach recepcyjnych Parlamentu, panno Coldwine – wyjaśnił kapitan – mimo że nie jest to dla niego szczególnie wygodne. To ich miasto, my jesteśmy tutaj tylko gośćmi. To znaczy my.
Pokazał ruchem dłoni, że zbiór ten obejmuje tylko jego i porucznika Cumbershuma.
„Ty świński synu” – pomyślała z furią Bellis, której twarz zastygła w lodowatym wyrazie.
Pilot zmniejszył prędkość niemal do zera i przez duży, ciemny otwór wniknął do hermetycznego skrzydła budynku. Płynęli nad rakami, które machaniem odnóży skierowały ich do ślepo zakończonego betonowego korytarza. Olbrzymie wrota zamknęły się za nimi z dostojnym hukiem.
Z grubych rur oplatających ściany bluzgała potężna, nieprzerwana eksplozja baniek powietrza. Morze było wypychane na zewnątrz zaworami i śluzami. Poziom wody powoli opadał. Kapsuła stopniowo osiadła na betonowej posadzce i przechyliła się na bok. Woda zeszła poniżej iluminatora, zostawiając na nim strużki i krople. Bellis miała przed oczyma powietrze. Po wypompowaniu morza pomieszczenie przedstawiało się mało okazale.
Kiedy pilot nareszcie odkręcił śruby, właz otworzył się, czemu towarzyszył litościwy, chłodny podmuch. Na betonie stały kałuże słonej wody. W pomieszczeniu dominował zapach listown ic i ryb. Kiedy Bellis opuściła batysferę, oficerowie poprawili mundury.
Za nimi stał rak płci żeńskiej, z włócznią w garści – zbyt ozdobną i cienką, żeby służyła do celów innych niż ceremonialne, uznała Bellis – i napierśnikiem z jaskrawozielonego materiału, który nie był metalem. Wartowniczka skinęła głową w ramach pozdrowienia.
– Niech jej pani podziękuje za powitanie – powiedział kapitan, Bellis. – Niech ją pani poprosi o poinformowanie przewodniczącego rady o naszym przybyciu.
Bellis wypuściła powietrze i spróbowała zapanować nad tremą. Wzięła się w garść i przypomniała sobie słownictwo, gramatykę, składnię, wymowę i duszę rączego salkrikaltorskiego: wszystko, czego się nauczyła przez te tygodnie wytężonej pracy z Marikkatchem. Zmówiła w duchu szybką, cyniczną modlitwę.
Potem tak ustawiła aparat głosowy, aby dobyły się z niego mlaskające szczeknięcia raków, słyszalne w powietrzu i wodzie.
Ku jej niezmiernej uldze raczka przytaknęła i odpowiedziała.
– Zostaniecie zaanonsowani – rzekła, pedantycznie poprawiając Bellis, która użyła niewłaściwego czasu gramatycznego. – Wasz pilot czeka tutaj. Wy idziecie ze mną.
Duże, szczelne bulaje wychodziły na ogród pełen krzykliwych, morskich roślin. Na ścianach wisiały gobeliny ilustrujące wielkie chwile z dziejów Salkrikaltoru. Podłoga ułożona była z kamiennych płyt, całkiem suchych, podgrzewanych jakimś ukrytym źródłem ciepła. Ozdoby utrzymane były w ciemnej kolorystyce – gagat, czarny koral, czarna perła.
Trzy racze samce skłoniły głowy na powitanie ludzi. Jeden, trochę młodszy od swoich towarzyszy, stał nieco z tyłu, zupełnie jak Bellis.
Były blade. W porównaniu z ludźmi-rakami ze Smołoujścia spędzali znacznie większą część życia pod wodą, gdzie słońce nie mogło ich przebarwić. Górne części ciała raków odróżniały się od ludzkich tylko niewielką krezą skrzeli na szyi, ale w ich podmorskiej bladości było coś obcego.
Opancerzone zady raków wyglądały jak zapożyczone od gigantycznych homarów skalnych: olbrzymie skorupy. Ludzkie brzuchy wystawały nad miejscem, w którym powinny być oczy i czułki. Nawet na powietrzu, w obcym dla nich żywiole, mnogość odnóży funkcjonowała z misterną gracją. Przy poruszaniu się emitowały cichy dźwięk, delikatną perkusję chityny.
Swoje skorupiakowate odwłoki przyozdabiały rodzajem tatuażu, wycinając w pancerzu wzory i barwiąc je różnymi ekstraktami. Dwa dalsze raki olśniewały kalejdoskopem symboli po bokach.
Jeden z nich wysunął się do przodu i przemówił bardzo szybko w języku salkrikaltorskim.
– Witamy – powiedział młodszy rak, tłumacz, po chwili milczenia. Mówił w ragamoll z bardzo wyraźnym akcentem. – Cieszymy się, że przybyliście i rozmawiacie z nami.
Dyskusja powoli ruszyła z miejsca. Przewodniczący rady, król Skarakatchi, i radca, król Drood’adji, zgodnie z ceremoniałem dawali wyraz uprzejmemu zachwytowi, a Myzovic i Cumbershum odwdzięczali im się tym samym. W ogólnej opinii doskonale się stało, że się spotkali i że dwa wielkie miasta utrzymują ze sobą tak znakomite stosunki. Wyrażono pogląd, że handel jest zdrową metodą na zapewnienie wzajemnej życzliwości i tak dalej.
Potem rozmówcy imponująco gładko przeszli do omawiania konkretów. Przerzucili się na takie kwestie, jak liczba jabłek i śliwek, które „Terpsychoria” zostawi na Salkrikaltorze, oraz liczba butelek maści i trunków, które otrzyma w zamian.
Po niedługim czasie na wokandzie stanęły sprawy wagi państwowej, informacje, które musiały pochodzić z wyższych szczebli władzy w Nowym Crobuzon: kiedy i czy nastąpi wymiana ambasadorów, kiedy i czy zostaną podpisane traktaty handlowe z innymi państwami i czy takie posunięcia wpłyną na stosunki z Salkrikaltorem.
Bellis nie miała większych problemów z zamykaniem uszu na to, co tłumaczyła, z przepuszczaniem przez siebie tych informacji jak przez rurę. Nie z patriotyzmu czy lojalności wobec rządu Nowego Crobuzon – bo nie poczuwała się do tego – tylko ze znudzenia. Tajne negocjacje były niezrozumiałe, a strzępki informacji, które przechodziły przez Bellis, nieciekawe i nużące. Myślała o czymś zupełnie innym: o tonach wody u góry, zaintrygowana faktem, że nie czuje paniki.
Przez jakiś czas pracowała jak automat, prawie natychmiast zapominając to, co wyszło z jej ust.
Aż do momentu, gdy usłyszała, że głos kapitana się zmienił, i odruchowo nastawiła ucha.
– Mam jeszcze jedno pytanie, ekscelencjo – powiedział kapitan Myzovic i napił się wody ze szklanki. Bellis wykaszlała i wywarczała dźwięki mowy salkrikaltorskiej. – W Qe Banssa polecono mi sprawdzić niesłychaną pogłoskę przekazaną mi przez przedstawiciela Nowego Crobuzon. Byłem przekonany, że nastąpiło jakieś nieporozumienie tak niedorzecznie to zabrzmiało. Niemniej jednak popłynąłem okrężną drogą wokół Fins, co było powodem naszego spóźnienia na to spotkanie. Ku mojej konsternacji i zatroskaniu okazało się, że pogłoski były prawdziwe. Podnoszę tę kwestię, ponieważ wiąże się ona z naszymi przyjaznymi stosunkami z Salkrikaltorem. – Głos kapitana stał się bardziej stanowczy. – Sprawa dotyczy naszych interesów na wodach Salkrikaltoru. Jak panom radcom doskonale wiadomo, na południowym krańcu Fins poczyniliśmy inwestycje o żywotnym dla nas znaczeniu i płacimy niemałe sumy za prawo do cumowania tam naszych platform, naszych wiertnic. – Bellis nigdy nie słyszała słowa „wiertnica” i bez zająknięcia powtórzyła je w ragamoll. Ludzie-raki najwyraźniej zrozumieli. Przekład wciąż był automatyczny i płynny, ale Bellis z zafascynowaniem słuchała każdego słowa kapitana. – Minęliśmy je po północy. Najpierw pierwszą, potem drugą. Wszystko było tak, jak trzeba, zarówno na platformie „Manekin”, jak i tej nazwanej „Gwiazda Odpadu”. Ale… panowie radcy… – Nachylił się, odstawił szklankę i wbił w rozmówców drapieżne spojrzenie. – Mam bardzo istotne pytanie. Gdzie jest trzecia platforma?
Raczy urzędnicy wytrzeszczyli oczy. Z powolną, komiczną symultanicznością spojrzeli po sobie, aby ponownie skierować wzrok na kapitana Myzovica.
– Przyznajemy, że jesteśmy… zakłopotani tym, co pan mówi, panie kapitanie.
Tłumacz cicho przełożył słowa swoich przywódców, niezmienionym głosem, ale na ułamek sekundy spotkał się z Bellis wzrokiem. Coś między nimi przeskoczyło, wspólne zdziwienie, poczucie koleżeństwa.