– Panie Doul – powiedziała i czekała na jakąś oznakę miękkości, przyjaźni, pociągu czy przebaczenia. Niczego takiego nie zobaczyła. Czekał. – Jedna rzecz – podjęła, patrząc mu odważnie w oczy – Tanner Sack jest tutaj największą ofiarą. Nie zrobiłby nic, co miałoby zagrozić Armadzie. Tanner przeżywa piekło. Jest zdruzgotany. Jeśli zamierza pan kogoś ukarać… – Spazmatycznie zaczerpnęła tchu. – Próbuję panu powiedzieć, że jeśli leży panu na sercu sprawiedliwość, to przynajmniej jego niech pan nie karze. Niezależnie od innych decyzji. Tanner jest najlojalniejszym Armadyjczykiem i najlojalniejszym obywatelem Niszczukowód, jakiego znam.
Uther Doul przyglądał się jej długo z przekrzywioną na bok głową, jakby go zaciekawiła.
– Wielkie nieba, panno Coldwine – powiedział wreszcie spokojnym tonem, miększym i piękniejszym niż kiedykolwiek. – Na bogów, co za popis odwagi i ofiarności. Wziąć na siebie największą część winy, altruistycznie prosić o litość dla kogoś innego. Gdybym podejrzewał panią o niskie pobudki i manipulacje, gdybym zamierzał surowo panią potraktować za pani czyny, to w świetle pani szlachetnego altruizmu musiałbym chyba na nowo przemyśleć sprawę.
Bellis patrzyła na niego coraz szerzej otwartymi oczami. Kiedy tak z niej szydził, jego głos podszedł sarkazmem.
Płonęła zrozpaczona, upokorzona i znowu sama.
– O – wydyszała.
Nie zdołała wykrztusić z siebie ani słowa więcej.
Uther Doul przekręcił klucz w zamku i zostawił ją samą, żeby mogła poobserwować ryby, które po kretyńsku podpłynęły całą chmarą do światła wylewającego się z jej okna.
Armada nie znała czegoś takiego jak cisza. W najspokojniejszych godzinach najdłuższej nocy, kiedy na zewnątrz nie było żywej duszy, miasto rozbrzmiewało rozmaitymi hałasami.
Wiatr i woda nieustannie tu grały. Armada pokonywała kolejne fale, kurcząc się i rozszerzając. Takielunek szeptał. Maszty i kominy chwiały się niespokojnie. Statki pukały o siebie godzina po godzinie, jak kości, jak ktoś nieskończenie głupi i cierpliwy pod drzwiami pustego domu.
Warunki najbardziej zbliżone do prawdziwej ciszy panowały w nawiedzanej dzielnicy, gdzie nikt nie mieszkał. Stukanie, skrzypienie i chlupot wody tutaj brzmiały jakoś bardziej głucho. Były też jednak inne, mniej czytelne dźwięki, groźne i odstraszające intruzów.
Powolny trzask, jakby przewrócił się stos drewna na podpałkę. Rytmiczne dudnienie czegoś mechanicznego przebijającego drewno. Nikłe popiskiwanie, podobne do gry na rozstrojonym flecie.
Nawiedzana dzielnica kołysała się wśród tych dziwnych dźwięków, powoli butwiała i pęczniała od wody, kontynuując swój długotrwały upadek. Nikt nie wiedział, co się kryje w jej sponiewieranych upływem lat łodziach.
Największą jednostką w nawiedzanej dzielnicy był „Spichlerz Słów”. Ten wiekowy statek z ochrowego drewna miał ponad sto dwadzieścia metrów. Intensywne kolory, którymi niegdyś go pomalowano, zostały wyżarte przez wiek i słone powietrze. Pokład był jednym wielkim rumowiskiem masztów, żurawi, sztagów i rei. Leżące na pokładzie klepki i paliki tworzyły szachownicowy wzór. Traciły swoją strukturę, powoli butwiejące i zjadane przez robaki.
Zbliżała się północ. Z dzielnic Pragnieniowice i Tobietwój dochodziły odgłosy pijaństwa i wszystkiego, co się z tym wiąże, a ponadto mechaniczne hałasy powojennej odbudowy. Pomosty łączące nawiewaną dzielnicę z innymi okręgami, stare i nieużywane, wciąż istniały, noc odpięto je w niepamiętnych czasach, uparcie odmawiały obrócenia się w pył.
Z prymitywnej barki na granicy okręgu Tobietwój jakiś mężczyzna brnął nad wodą ku zdezelowanym statkom. Maszerował bez strachu przez nautyczny krajobraz rozpadu: pleśń i rdza były żrące jak odmrożenia. Mężczyźnie przyświecały tylko gwiazdy, ale znał drogę.
Na dziobie żelaznego trawlera rozwalone wielkie windy wylewały z siebie mechaniczne wnętrzności, jakby je zaszlachtowano. Między lepkimi od smaru pozostałościami tej jatki mężczyzna przeszedł na „Spichlerz Słów”, którego długi pokład był trochę odchylony od poziomu.
Do dna tego trawlera zamocowane było ogniwo ogromnego, wykutego przed wiekami łańcucha, który ciągnął się w dół i pełnił role uprzęży awanka.
Mężczyzna zstąpił w ciemności wnętrza nawiedzanego statku. Nie starał się zachowywać cicho. Wiedział, że gdyby został usłyszany wzięto by go za ducha.
Przemierzał skąpo oświetlone korytarze, z zarysami podświetlonymi taumaturgią i fosforyzującym murszem.
Mężczyzna zwolnił i rozejrzał się dokoła. Jego rysy zmarszczyły się zatroskaniem, a palce zacisnęły na posążku. U szczytu powleczonych błoną starości schodów przystanął i oparł wolną rękę o poręcz. Wstrzymał oddech i powoli odwrócił głowę, zaglądając w każdy zakamarek i nasłuchując.
Coś szeptało.
Mężczyzna nigdy wcześniej nie słyszał takiego dźwięku, nawet na tych dotkniętych plagą upiorów pokładach.
Odwrócił się i wbił wzrok w absolutną czerń na końcu korytarza, jakby to był pojedynek na spojrzenia, jakby chciał zastraszyć ciemności, żeby skapitulowały i wydały to, co w sobie ukrywały.
– Silas.
Z cienia wystąpił jakiś mężczyzna.
Silas Fennec błyskawicznie podniósł posążek do ust i wsadził mu język głęboko w gardziel. Mężczyzna biegł ku niemu z wyciągniętym przed siebie mieczem.
Nagle obskoczyli go inni. Srogie postacie wyłaniały się z kryjówek w drewnie i gnały ku niemu z szokującą prędkością, dzierżąc pistolety i broń sieczną.
– Brać go żywcem! – krzyknął Doul.
Silas Fennec poczuł drżenie lubieżnego jęzora kamiennej ikony i w jego żyłach zabuzowała moc. Wstąpił do góry – w przestrzenie jeszcze przed chwilą dla niego niewidoczne i nieosiągalne, pierwszy gwardzista przebiegł pod nim jak kretyn, Silas jęknął, poczuwszy skręt kiszek. Z odrażającym charkotem rzygnął pociskiem zielonoczarnej, świecącej żółci, plunął taumaturgiczme naładowaną plazmą, której status ontologiczny mieścił się gdzieś pomiędzy lepką cieczą a czystą energią. Pocisk trafił napastnika prosto w twarz.
Silas Fennec szybko przemieścił się przez widoczne wymiary i opuścił korytarz, ulatując w górę. Opluty mężczyzna wrzasnął słabowicie wpił się pazurami sam w siebie i skonał.
Zaroiło się od gwardzistów, którzy wyskakiwali różnymi drzwiami i chwytali go za ubranie. Wypadali z zamkniętych przestrzeni jak szczury, psy, robaki i bogowie raczą wiedzieć co, łapali go i wymachiwali klingami. Byli szybcy, wybrano ich ze względu na ich sprawność i odwagę. Plaga, zaraza. Inwazja osaczała go, zaciskała się wokół niego, dybała na niego.
„Na jebiącego Jabbera, okrążyli mnie” – pomyślał Fennec i po raz drugi łapczywie przycisnął usta do posążka. Płaszczyzny i kąty składały się wokół niego, rekonfigurowały się przed nim i za nim. Skręciwszy ciało, śmignął po schodach do góry jak tonący, który chce zaczerpnąć powietrza. Był wściekły.
Funkcjonariusze z Niszczukowód łapali go, za co się dało. „Nie zadzierajcie ze mną, skurwysyny” – pomyślał i poczuł przypływ mocy. „Potrafię nie tylko uciekać”. Odwrócił się, warczał, pluł, pryskał i rzygał na napastników, wyrzucając z siebie zabójczy koagulat, który zgromadził się w nim podczas pocałunku z posążkiem. Mężczyzna trzepotał językiem i tryskał smarkowatymi pociskami tej mazi w otaczające go twarze.
Tam, gdzie trafił, plwocina wyżerała normalną przestrzeń jak kwas wielowymiarowy. Gwardziści wrzeszczeli ze strasznego, nieznanego im bólu, kiedy ich oczy, kości i tkanki zapadały się w sobie i znikały z wymiaru cielesności, rozpuszczały się, rozpraszały, odlatywały w niemożliwych kierunkach. Mężczyźni leżeli ranni i wrzeszczeli. Silas bez litości patrzył na ich twarze, odarte z rzeczywistości, krwawe lepką nicością, która pryskała i syczała jak rozgrzany olej. W głowach i torsach mieli wybite dziury, w których ziała pustka. Krwawili w antyprzestrzeń, śmiercionośna bezmaterialność szerzyła się jak gangrena od krawędzi ich ran, a ich ciała stały się trudno zauważalne, eteryczne i nieważne, a potem nagle przestały istnieć.