Doul nawet nie poprosił o pokazanie listu. Nie odebrał go jej. Nie spojrzał jej przez ramię. Nie okazał żadnego zainteresowania listem.
„Nie rozumiesz, co ci powiedziałam? Wiesz, jakie można tu znaleźć rewelacje. To nie jest zwykła korespondencja, same osobiste sekrety, szczegóły, aluzje i konteksty czytelne tylko dla dwóch osób. To jest coś jedynego w swoim rodzaju – ujawniam tutaj wszystko, co w sobie mam, niezafałszowanym głosem, wszystko, co tutaj robiłam i widziałam. Nie chcesz tego przeczytać, Doul?”
Doul wyszedł zaraz po wybraniu przez nią kary, nie spojrzawszy na wciąż przez nią trzymany gruby plik kartek. Wszystkie dowody pozostały nieprzeczytane, w otchłaniach niezakomunikowania.
Bellis kartkowała list, odtwarzając sobie swoje armadyjskie losy. Próbowała się uspokoić. Musiała się zmierzyć z pewnym ważnym zagadnieniem. Jej plany runęły w gruzy. Ponieważ Fenneca złapano, nie było komu upowszechnić posiadanych przez nią informacji, nie było komu powstrzymać uknutego przez Kochanków obłąkanego planu przekroczenia Ukrytego Oceanu. Należało się zastanowić, jak upublicznić sprawę.
Nie umiała jednak skupić się na niczym oprócz tego, co właśnie powiedział jej Uther Doul.
Ręce jej dygotały. Tak ją to rozwścieczyło, że zazgrzytała zębami. Przeczesawszy włosy dłońmi, wypuściła głośno powietrze, ale nie powstrzymała tym drżenia. Musiała mocno dociskać długopis, żeby słowa nie zrobiły się nieczytelne. Naskrobała jedno szybkie długie zdanie i przerwała. Siedziała wpatrzona w papier. Nie potrafiła nic więcej napisać. Raz po raz czytała słowa, które miała przed oczami.
„Jutro mnie wychłoszczą”.
Interludium IX. BRUCOLAC
Teraz, w tym najgłębszym rynsztoku nocy, gdzie chwile leżą bez ruchu jak przestraszone stworzenia, a my, którzy nie śpimy, jesteśmy uwolnieni z kajdan czasu, idę pospacerować.
Moje miasto porusza się. Jego obrys ciągle ulega zmianie.
Iglice zbiegają się i rozchodzą, liny napinają się jak mięśnie i biorą na siebie naprężenia, kiedy panorama Armady łamie się, goi, znowu łamie.
Dzikie zwierzęta żyjące w cieniach duszą w sobie skamlenie, wciągają w nozdrza mój martwy zapach i idą dalej - na czterech łapach, na dwóch – chyże i wystraszone przez nieregularnie ząbkowany nautyczny krajobraz, wzdłuż rowów z cegły i drewna na przebudowanych pokładach. Trupy statków włączone w tkankę miejską. Baksztagi, kokpity, drągi przeciwpoślizgowe, żurawiki i kotbelki zamknięte pośród zaprawionej solą wieków architektury.
Za każdym murem marynistycznych cząstek kryje się mumia, ofiara, jak zamordowany służący, którego zakopano w fundamentach świątyni. To miasto duchów. Każda dzielnica jest nawiedzana. Żyjemy jak cmentarne robaki na naszych martwych statkach.
Zwiędłe kwiaty i zielska rwą się ku skąpemu światłu latarń pożytki w ścianach, przez wyżłobienia w betonie i drewnie. Życie jest uparte, o czym my, którzy umarliśmy, dobrze wiemy.
Smugi kurzu, okrawków kości i cegły, obok poszarpanych ran po chirurgii bombowej: węgiel i gruzy, wysypiskowa interpunkcja nudnego miejskiego monologu. Farba, wiek, wszelkie śmieci miejskiego przypadku odciskają swoje piętno na krępych wieżowcach - na przednich pokładach – i czynszówkach – w cieniu bukszprytów. Doniczki i koła jak wyblakłe tatuaże, celowe zeszpecenia. Niezliczone znaki, rzeźby przypadkowe i świadomie stworzone; szarzyzna upstrzona znamionami życia i preferencji, ozdobne daszki, wstążki na pogrążonej we śnie trzodzie.
Wszelkie szkło jest pęknięte i porysowane - misternie żłobione przez cienie. Rozświetlone okna są obwiedzione falbankami ciemności ascetyczne i zimno błyszczące.
Ćmy i nocne ptaki, stworzenia ożywające w świetle księżyca, podźwiękują z cicha. Nieliczne odgłosy kroków rozpierzchają się, szybko tracąc swoją postać. Można by pomyśleć, że miasto spowija mgła, chociaż tak nie jest. My, którzy chodzimy dzisiaj po mieście, wyskakujemy znikąd i szybko tam wracamy.
Mijamy fabryki, sale rewiowe, kościoły; pokonujemy pomosty, które grzechoczą jak kości. Armada jedzie na falach niema i niezatapialna jak nakrapiane rdzą zwłoki.
Przez deszczułki nadbudówki widać morze. Spoglądam na siebie - okrytego cieniem i niewyraźnego, ale dzięki temu przeze mnie na czarną wodę. Patrzę w ciemności tak głębokie, nawet mimo rozbłyskujących tu i ówdzie chymicznych światełek podobnych do robaczków świętojańskich, jakby usiłowały coś mi zakomunikować w nieznanym mi języku. Mają swoją własną gramatykę. Kieruję niewidzący wzrok na hodowlane ryby krążące autystycznie w klatkach, na łudziłby, na pokreskowane atramentem mroku kile, rury i szczeliny, na wolne przestrzenie, na łańcuchy obrosłe skorupiakami i śliskie od alg, na wielki, niewidoczny kształt, który nas ciągnie, idiotycznie i niepotrzebnie.
Historia zewsząd na mnie napiera, bezkształtna i dokuczliwa, ale wcisnę ten koszmar w ramy sensu.
Daje się wyczuć jakiś rytm, wysnuty z tajnej kryjówki, udziela tej nocy kształtu, znowu podaje jej tempo i zegary, które wstrzymały oddech, wypuszczają powietrze.
Zmierzam po dachach na swój księżycowy statek. Po kamiennych dachówkach, gontach i mieszańcach tych dwóch gatunków, przez niski, naturalnie oświetlony las kanałów dymowych, iglic, wież wodnych, przez swoje dzielnice. Nie rządzę tutaj, nie pobieram podatku posocznego, minął dzień od ostatniego posiłku i bez trudu mógłbym ześliznąć się po tej rynnie jak te wapienne krople, które przyprawiły jej brodę. Nie trzeba wielkiego wysiłku, żeby znaleźć napełnionego krwią nocnego spacerowicza i wyssać go do cna, ale te dni minęły, jestem teraz urzędnikiem, a nie drapieżcą i zdecydowanie bardziej mi to odpowiada.
Do świtu zostało mnóstwo czasu, ale jakiś etap dobiegł końca. Zmierzamy w stronę poranka. Mój czas minął.
Jestem na trawlerach, statkach mieszkalnych, niepewnym krokiem sunę przez Alozowice z ich wiejskimi chatami i zakładami przemysłowymi. Dalej, na mój korpulentny statek. Pragnieniowice, gdzie pokancerowane ulice są cichsze i przykryte dywanem kurzu.
Skąd bierze się kurz? Jest nawiewany godzina po godzinie przez neurotyczny morski wiatr?
W niektórych światełkach - które są marzeniami sennymi, ale w żadnym stopniu nie tracą przez to swojego realnego charakteru – widzę kurz gęsty jak śnieg, a moją trasę do domu zatykają pajęczyny. Tonę w kurzu i krztuszę się nim, dławią mnie wysuszone spaliny czasu.
Coś drgnęło, a ja to wyczuwam. Znam wszystkie rytmy miasta. Pojawiło się coś nowego.
Na księżycowobiałych pokładach „Uroca” są ślady. Jakaś nieznana mi ręka trzymała się tych want.
Rozglądam się za przybyszem.
Spójrzmy.
Coś ty za jeden?
Na korytarzach prowadzących do mojej kajuty zostawiłeś trop. Parę kropel słonej wody. Smugi czegoś śluzowatego. Porysowany lakier i żelazo. Coś ty za jeden?
Ty się przede mną nie chowasz. Ty witasz mnie w domu.