„Nie chcę tutaj być” – myślała Bellis z pasją. W końcu wypowiedziała te słowa na głos, do Carrianne, wiedząc, że jej przyjaciółka nie zgodzi się z nią.
– Nie chcę tutaj być. – Bellis zakręciła winem w kieliszku. – Po koszmarach sennych przyjdą zaburzenia świadomości. Już coś takiego przeżyłam. A co będzie, jak dopłyniemy do tego okropnego miejsca? Albo zginiemy, albo Kochankowie będą mieli do swojej dyspozycji najstraszliwszą moc. Czy ty naprawdę im ufasz, Carrianne? – naciskała po pijacku. – Ufasz temu pochlastanemu zasrańcowi i tej psycholce? Powierzyłabyś im taką moc? Nie chcę tutaj być.
– Wiem, Bellis – odparła Carrianne, szukając odpowiednich słów. – Ale ja chcę zobaczyć, co tam jest. Myślę, że to jest coś niesamowitego, rozumiesz? Nawet jeśli Kochankowie mieliby dostać to w swoje ręce. Nie, nie ufam im. Nie zapominaj, że jestem z Pragnieniowic. Ale coś ci powiem. Odkąd Hedrigall dał dyla, na mojego czuja coraz więcej ludzi się z tobą zgadza.
Zaskoczona Bellis skinęła głową i uniosła kieliszek w ramach toastu. Carrianne przepiła do niej z kpiącym uśmiechem.
„Ona ma rację” – pomyślała Bellis. „Dalijabber, ona ma rację. Coś się zmienia”.
Awank zwalniał.
Jakieś dziesięć dni po wypłynięciu na wody Ukrytego Oceanu ludzie zaczęli to zauważać.
Jako pierwsi dostrzegli to Bastard John, ludzie-ryby, ludzie-raki, Tanner Sack i ci nieliczni powierzchniacy, którzy nadal pływali: łatwiej im było dotrzymać miastu tempa. Po kilku godzinach podwodnych igraszek mięśnie mniej ich paliły, niż się tego spodziewali. Armada nie płynęła już tak szybko.
Wkrótce zmianę zauważyli także obywatele oddychający powietrzem. Bez punktów odniesienia, bez wysp i lądów, na nieznanym morzu, niełatwo było zliczać pokonywany dystans, ale istniały na to metody.
Coś się działo z długą na ponad tysiąc pięćset metrów istotą schowaną w głębinach. Zaszła jakaś zmiana. Awank zwalniał.
Z początku ludzie mieli nadzieję, że zmiana jest tymczasowa i awank przyspieszy, ale mijały dni i prędkość nadal spadała.
Zachwycony i triumfujący Johannes nagle wrócił do łask. Kochankowie zwołali jego stary zespół, aby poczynił jakieś ustalenia.
Bellis zdziwiła się, że Johannes nadal rozmawia z nią i Carrianne o swojej pracy, mimo że ponownie znalazł się w wewnętrznym kręgu.
– Całe miasto wie, przecież to widać gołym okiem – powiedział im pewnego wieczoru, zmęczony i zbulwersowany. – Kochankowie czekają na rozwiązanie zagadki. – Pokręcił głową. – Nawet Aum zgłupiał. Silnik na skalne mleko wciąż steruje uprzężą, awank wciąż płynie, tyle że coraz wolniej.
– Działa tu coś związanego z Ukrytym Oceanem? – zasugerowała Bellis.
Johannes zagryzł wargę.
– Niemożliwe – odparł. – Czy w Bas-Lag może istnieć coś, co miałoby wpływ na awanka?
– Może zachorował – powiedziała Carrianne. Johannes skinął głową.
– Ja też tak sądzę. Krüach jest przekonany, że go wyleczymy, ale mnie się wydaje, że za mało wiemy.
Powietrze nad Ukrytym Oceanem zrobiło się suche i gorące. Roślinność na Armadzie więdła w oczach.
Wszystkie okręgi zamknęły się w sobie i idiotyczne pozory normalności zaczęły się sypać. Ludzie przestali pracować. Piraci-obywatele siedzieli w domach, chroniąc się przed suchym żarem, który lał się z nieba. Wyblakłe miasto straciło swoją wyrazistość. Kołysząc się jak szalupa ratunkowa, prawie stało w miejscu, zdane wyłącznie na siebie.
Kilwater z dnia na dzień nikł.
Tliła się panika. Zwoływano publiczne spotkania. Po raz pierwszy nie organizowali ich włodarze miejscy, lecz ponadokręgowe komisje społeczne. Początkowo w ich skład wchodzili prawie wyłącznie mieszkańcy Bud i Pragnieniowic, lecz udział liczebny Czasów, Książkowic i Niszczukowód rósł z dnia na dzień. Debatowali gorączkowo, szukając odpowiedzi, których nikt nie potrafił im udzielić.
Coraz trudniej było odegnać od siebie koszmarny obraz: pozbawiona napędu Armada dryfuje po jałowych wodach Ukrytego Oceanu. Albo stoi na niewyobrażalnie ciężkiej kotwicy ze znieruchomiałego awanka.
Prędkość, z jaką poruszało się miasto, nadal spadała.
Znacznie później Bellis uświadomiła sobie, że dzień, w którym dolegliwość awanka stała się szokująco oczywista, dzień, w którym tak wiele osób zmarło, to według kalendarza crobuzońskiego był pierwszy meluara – rybnik. Z jej ust dobył się gorzki śmiech, a raczej coś bardziej zbliżonego do kaszlu.
Morskie nieczystości pojawiły się w późnych godzinach rannych.
Ci, którzy je zobaczyli, początkowo wzięli je za kolejne skupiska niby-czujących wodorostów, ale szybko zmienili zdanie. Obiekty te były lżejsze i unosiły się niżej – rozległe barwne plamy, rozmazujące się na brzegach.
Skazy te wykwitły na trasie miasta wiele kilometrów dalej. Wiadomość o tym zjawisku rozniosła się po mieście i ludzie ściągnęli tłumnie do Ogrodu Rzeźb, na dziobie Armady, żeby popatrzeć.
Z czasem zobaczyli masę lepkiej cieczy, gęstej jak muł. Kiedy do plamy docierały fale, zmniejszały się do postaci koślawych zmarszczek, które pełzały po powierzchni plamy i były przez nią pochłaniane.
Barwą substancja ta przypominała bladą, białożółtą dżdżownicę.
Bellis przełknęła ślinę i ze strachu dostała mdłości, lecz kiedy wiatr zmienił kierunek, zrozumiała, że zemdlił ją nie strach, tylko fetor.
Zalały ich kłęby smrodu. Obywatele Armady bledli i rzygali. Bellis i Carrianne miały miękkie nogi i były białe jak płótno, ale nie przyłączyły się do zgodnego chóru charkotów. Rozkolebana breja cuchnęła najgorszą, najbardziej ohydną zgnilizną, jak zepsute w zamknięciu mięso.
– Niech Jabber ma nas w swojej opiece! – wysapała Bellis.
Nad jej głową krążyły padlinożerne ptaki Armady. Niby żywa chmura poszybowały ku obmierzłej masie, lecz nagle odskoczyły, jakby poziom zepsucia nawet dla nich był nie do zniesienia.
Miasto dotarło na obrzeża śmierdzącej substancji. Z przodu ciągnęły się jej wielkie połacie, rozkołysana ropna masa.
Większość ludzi przybyłych do Ogrodu Rzeźb uciekła do domów, żeby zapalić kadzidełka. Bellis i Carrianne zostały, obserwowały Johannesa i jego kolegów, którzy stanęli przy relingu – zasłoniwszy twarze chusteczkami nasączonymi perfumami – i spuścili na dół wiadro na linie. Po wciągnięciu go z powrotem na pokład przystąpili do oględzin.
Po chwili szarpnęło nimi gwałtownie do tyłu.
Kiedy Johannes zobaczył Bellis i Carrianne, pognał ku nim, zrywając po drodze maskę z twarzy. Był blady i drżący, a na jego skórze kroplił się pot.
– To jest ropna wydzielina – powiedział, wskazując rozdygotanym palcem ku morzu. – Plama ropy.
Rozdział czterdziesty trzeci
Awank jest chory.
Usiłuje być posłuszny rozkazom silnika na skalne mleko i nadal płynąć bezmyślnie przed siebie. Co właściwie mu dolega? Krwawi jest ranny? Ma gorączkę? Obca rzeczywistość dokoła głęboko otarła mu skórę? Jest za bardzo niemy, za bardzo głupi albo za bardzo posłuszny, żeby odczuwać bądź okazywać po sobie ból, a rany się nie goją, tylko chlustają ropą, która wypływa na wierzch i zwiększa objętość w miarę spadku ciśnienia. Porywa ze sobą do góry ryby i rośliny, toteż ze śluzowym chlupnięciem wyskakuje na powierzchnię hałaśliwy koagulat infekcji i stłamszonego morskiego życia.