Jej dwaj towarzysze przyglądali się tatuażowi jej pięt na drewnie. Kiedy Doul ruszył ku nim bez wahania, uciekli.
– Gdzie jest Brucolac? – ryknął za nimi Uther Doul.
Krzycząc przy każdym zamachu, Bellis z całej siły waliła w klamkę i zamek znalezionym gdzieś świecznikiem. W końcu wsunęła świecznik w szczelinę między drzwiami a framugą i użyła jako dźwigni. W drewnie powstało wgłębienie i odłupywały się drzazgi, ale drzwi były grube i solidne, toteż upłynęło kilka hałaśliwych minut, nim zamek ustąpił. Bellis zaryczała triumfalnie, kiedy drzwi się otworzyły, sypiąc kawałkami drewna.
Otwierała szafy Doula, grzebała pod łóżkiem, kopała klepki podłogi, szukając posążka. Nie było go na stojaku z bronią ani koło dziwnego instrumentu, który Doul nazwał artefaktem Imperium Widmowców. Mijały kolejne minuty i Bellis cierpiała męki na myśl o krwawej jatce, która z pewnością nadal szalała na zewnątrz.
Nagle znalazła. Zawinięty w płótno posążek leżał na dnie cylindra, w którym Doul trzymał strzały i oszczepy. Z nabożnym lękiem wzięła ciężki przedmiot w obie dłonie i pobiegła pustymi korytarzami „Wielkiego Wschodniego”. Szybko zorientowała się w terenie, bo pamiętała, gdzie ją więziono. Szukała zabezpieczonego skrzydła starego statku. Wyglądała zupełnie tak, jakby trzymała na ręku niemowlę.
Kochankowie siedzieli w sali obrad z tymi nielicznymi konsultantami, których udało im się sprowadzić. Walki rozpoczęły się zaledwie przed niecałą godziną.
Kochanek wrzeszczał bezproduktywnie na wystraszonych naukowców, mówił im, że Aum i Tearfly nie żyją, że coś rozszarpuje miasto na strzępy, że muszą się dowiedzieć, co to jest i pokonać to, kiedy nagle rozprysnął się skobel i drzwi otworzyły się z impetem.
Wstrząśnięci naukowcy bez słowa patrzyli na Brucolaca.
Stał w progu, dysząc ciężko, obnażywszy diaboliczne zęby. Skosztował powietrze wężowym językiem i powiódł po zebranych spojrzeniem żółtych oczu. Potem pociągnął ramieniem, obejmując tym gestem wszystkich oprócz Kochanków.
– Wyjdźcie – szepnął.
Wybiegli w kilka sekund. Kochankowie zostali sami z Brucolakiem.
Patrzyli na niego bez strachu, tylko z nieufnością.
– Koniec tego dobrego – szepnął, podchodząc do nich. Rozumiejąc się bez słów, Kochankowie rozstąpili się, tworząc dwa osobne cele. Każde z nich wyjęło pistolet. Brucolac zatarasował im drogę do drzwi. – Nie chcę rządzić – powiedział z autentyczną nutą rozpaczy w głosie – ale z waszym planem koniec. To nie jest plan, tylko kompletne szaleństwo. Nie pozwolę wam zniszczyć miasta.
Wywinął wargi i skulił się do skoku. Wymieniwszy krótkie spojrzenie, Kochankowie unieśli pistolety, chociaż wiedzieli, że nic to nie da.
– Poddaj się.
W drzwiach stał Uther Doul. W jego dłoni połyskiwał biały jak kość miecz.
Brucolac nie odwrócił się. Nie odejmował wzroku od Kochanków.
– Wiem o tobie co najmniej jedno – powiedział. – Armada jest twoim domem i potrzebujesz jej. Wiem, że przy tym całym swoim podniosłym gadaniu o lojalności, miasto jest jedyną rzeczą na świecie, której byś nie zdradził. A przecież wiesz, że oni doprowadziliby do jego zagłady.
Urwał, jakby czekał na odpowiedź.
– Poddaj się – powtórzył Doul.
– Jeśli ta pierdolona Blizna istnieje – szepnął Brucolac, wciąż bez odwracania się – jeśli tam dotrzemy i jakimś zasranym cudem przeżyjemy, to i tak nas zniszczą. Nie jesteśmy oddziałem ekspedycyjnym ani pielgrzymką religijną, do kurwy nędzy! To jest miasto. Żyjemy, kupujemy, sprzedajemy, kradniemy, handlujemy. To jest port. Nie chodzi o to, żeby przeżyć przygodę. – Nareszcie się odwrócił i spojrzał na Uthera Doula zjadliwym wzrokiem. – Wiesz o tym. Dlatego tu jesteś: bo miałeś dosyć przygód. Wprowadźmy jakiś element racjonalności… Nie potrzebujemy tej zasranej bestii. Nie potrzebujemy włóczyć się po całym świecie. Ważne jest nie to, że jakiś pomyleniec przed wiekami wykuł te łańcuchy. Ważne jest to, że były puste. Nawet jeżeli przeżyjemy to szaleństwo, to dopóki będziemy ciągnięci przez awanka, ci dwoje zabiorą nas na kolejną zasraną wyprawę, aż w końcu wszyscy wyginiemy. Nie taka jest logika naszego funkcjonowania, Doul. Nie po to istniejemy. Nie pozwolę im zniszczyć Armady.
– To nie jest twoja decyzja, Brucolacu – odrzekł Doul.
Oczy wampira otworzyły się szerzej, a jego twarz pobruździły srogie zmarszczki.
– Na bogów… Wiesz, że mam słuszność, prawda? Widzę to po tobie. Co ty kombinujesz? – syknął. – Co sobie zaplanowałeś?
– Poddasz się, martwomościu.
– Tak sądzisz, żywomościu? – szepnął Brucolac głosem szorstkim od tłumionej wściekłości. Z potężnych zębów zwisały długie nitki śliny, a kości dłoni zatrzeszczały, kiedy zacisnął pięści. – Tak sądzisz? Jesteś dzielnym żołnierzem, żywomościu. Widziałem cię w akcji. Walczyłem nawet u twojego boku… Aleja mam ponad trzysta lat, Doul. Poradziłeś sobie z paroma moimi pretorianami i wydaje ci się, że możesz zmierzyć się ze mną? Nie było cię jeszcze na świecie, kiedy ja po trupach osiągnąłem swoją pozycję w tym mieście. Zdobyłem władzę w swoim okręgu ogniem i mieczem. Zabiłem istoty, których żaden żywomość nigdy nie widział. Jestem Brucolac i twój miecz cię nie uratuje. Myślisz, że możesz zmierzyć się ze mną?
Korytarze „Wielkiego Wschodniego” były zupełnie puste. Bellis schodziła w stronę więzienia, a odgłosy jej kroków wracały do niej echem.
Nawet na korytarzu z celą Fenneca nie było nikogo, bo strażnicy poszli bronić Niszczukowód razem z innymi. Doznała nagłego olśnienia: o to właśnie chodziło. Te puste korytarze były prezentem Brucolaca dla intruzów.
Zostali tylko taumaturgowie pod drzwiami Fenneca, ale oboje nie żyli. Krew rozlewała się po podłodze. Mężczyzna próbował jeszcze użyć jakiegoś zaklęcia, łuczki energii wytrysnęły z jego palców i rozproszyły się jak statyczna elyktryczność. Palce drgały konwulsyjnie, kiedy nerwy skonały. Kobieta leżała obok niego z rozrzuconymi na boki kończynami, rozpłatana.
Bellis była sparaliżowana strachem, który wezbrał w niej jak mdłości. Stała pod celą w kałuży krwi, z ręką nad klamką, zastygła ze zgrozy. Toczyła wewnętrzne zmagania, targana wahaniami.
„Po prostu wrzuć do środka” – mówił jeden głos. „Zostaw pod drzwiami” – doradzał inny. „Uciekaj”. W tym momencie zza drzwi dobiegł ją wrzask, potworny okrzyk przerażenia. Bellis zawtórowała mu, otworzyła drzwi i weszła do środka.
– Mam go! – krzyknęła, zrywając płótno z ohydnego posążka i unosząc go jak dar wotywny. – Powstrzymaj rzeź! Mam go! Weź go! Możesz go wziąć i wyjść!
Na drugim końcu pomieszczenia, oddzielony od Bellis kratami, Silas Fennec czołgał się z wrzaskiem do tyłu, wciskał się w kąt celi. Nawet na nią nie spojrzał. Raczkując jak dziecko, osłupiały ze strachu patrzył na to, co po niego przyszło.
Bellis podążyła za jego wzrokiem i ze spazmem wstrząsu, od którego się potknęła, zobaczyła grindylow.
Było ich trzech. Wpatrywali się w nią.
Szczęki mieli prognatyczne, obłe zęby zastygły w niezrozumiałych grymasach, ogromne oczy były otchłannie ciemne i nieruchome. Ramiona i torsy mieli humanoidalne, prężące się muskularnie pod napiętą skórą, szarozielone i czarne, połyskliwe jakby od śluzu. Poniżej talii ciała grindylow przechodziły w płaskie ogony kilka razy dłuższe od torsów.
Grindylow pływali w powietrzu. Machali ułożonymi w kształt litery „S” ogonami, posyłając wzdłuż nich gibką falę. Ramionami poruszali jak w chaotycznym tańcu, niby nurkowie, którzy bronią się przed siłą wyporu, rozpościerając i zsuwając obciągnięte błoną szpony.