Kiedy wreszcie wynurzyła się na nocne powietrze, pod łagodnie rozkołysanym, starym takielunkiem i gigantycznymi żelaznymi masztami, z osowiałym zaskoczeniem stwierdziła, że wszystko jest po staremu, że nic nie zniknęło.
Była sama. Wciąż dało słyszeć krzyki i huk pożarów, ale gdzieś w oddali.
Sapiąc ciężko, Bellis powoli podeszła do relingu, oparła się o niego policzkiem i zamknęła oczy. Kiedy je na powrót otworzyła, zdała sobie sprawę, że patrzy na „Nosidło”. Kontury dużego okrętu powoli się wyostrzyły. Na statku fabrycznym już się nie paliło.
Fale pluskały delikatnie o boki miasta. Dzięki wrażliwości, którą bezwiednie w sobie wyhodowała, Bellis uświadomiła sobie, że Armada znowu się porusza.
Bardzo powoli, na razie nie szybciej niż wtedy, kiedy ciągnęły ją chmary holowników. Ale znów sunęła do przodu. Awank ruszył, ból rany ustępował.
Grindylow odeszli.
A Silas żyje.
Trzymając się relingu, Bellis zdążała ku dziobowi „Wielkiego Wschodniego”. Mijając grupę domków, usłyszała jakieś dźwięki. Z przodu byli ludzie.
Przebiegła wzrokiem Niszczukowody, Pragnieniowice, Czasy i Książkowice. Bitewne hałasy były cherlawe. Nie słyszała już odgłosów przemieszczania się rzesz ludzkich ani nieprzerwanej kanonady strzałów. Docierały do niej tylko pojedyncze okrzyki i huki.
Wojna zamierała. Bunt dobiegł końca.
Nikt nie wygłaszał żadnych deklaracji. Na podstawie tego, co ją otaczało, nie sposób było stwierdzić, która strona zwyciężyła. Lecz kiedy Bellis wyszła zza węgła i zobaczyła scenę, która rozgrywała się na przednim pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, nie była zaskoczona. Przy burtach okrętu flagowego stali posępni przedstawiciele wszystkich ras, okaleczeni i zakrwawieni, z bronią w ręku.
Mieli przed sobą stos zwłok. Wiele z nich było zmiażdżonych, z rozerwanymi klatkami piersiowymi, wypalonymi albo wypatroszonymi. Większość miała ucięte głowy, które leżały porozrzucane bezładnie po pokładzie, rozdziawione, straszące kłami i wężowymi językami.
Wampiry. Dziesiątki wampirów. Pokonanych. Straconych, uśmierconych. Losy bitwy odwróciły się, kiedy ich tajemniczy sprzymierzeńcy zniknęli, a spontaniczne rozruchy wspierające bunt wygasły. Bez wsparcia mieszkańców Pragnieniowic i szerokich rzesz innych obywateli Armady rewolta była z góry skazana na porażkę. Wojownicy z Niszczukowód w końcu przezwyciężyli strach i kiedy prawdziwy terror zniknął wraz z grindylow, terroryzm nie miał już szans na zwycięstwo.
Bellis usłyszała nad głową jakiś ruch. Spojrzawszy na fokmaszt „Wielkiego Wschodniego”, zszokowana wybałuszyła oczy. I pomyślała: „A, od tego zaczęła się ich klęska. Wampiry z Pragnieniowic nie miały już szans wygrać. Od kiedy to makabryczne wahadło zadyndało na maszcie, strach, który szerzyli, musiał zgasnąć jak echo”.
Trzy metry nad pokładem – przywiązany do poprzeczki jak do krzyża, z jęzorem wywalonym na wierzch niby u zdechłego zwierzęcia, z zębami i wargami zabarwionymi własną krwią – wisiał Brucolac.
Rozdział czterdziesty piąty
Kiedy wstał świt, Brucolac znalazł w sobie siły, żeby wrzasnąć.
Słońce paliło go. Zamknął oczy i bezproduktywnie rzucał głową, usiłując wytrząsnąć z nich światło. Skórę poprzecinały pręgi, jakby oblano go jakimiś niebezpiecznymi chymikaliami. Srogoblada twarz poczerwieniała, zaczęła się łuszczyć i ropieć w świetle dnia.
Brucolac miotał się nieestetycznie jak wyrzucone na brzeg morskie stworzenie. Siły z niego wyciekały. Wydawał z siebie ciche jęki bólu.
Był silny, dlatego słońce na razie go nie zabiło, ale przyprawiło go o kalectwo, a przede wszystkim o potworne cierpienie. Dwie godziny po świcie był zbyt otępiały z bólu, żeby choć pisnąć. Z ust ciekła mu ślina i jad, tracąc swoją naturę.
Światło słoneczne wyżerało też skórę jego ukatrupionych pretorian. Z upływem dnia dziesiątki zastygłych ciał były coraz bardziej zapęcherzone i odkształcone. O zmierzchu wrzucono je wszystkie do morza.
Ciemności podziałały na Brucolaca jak kojąca maść. Ból powoli ulatniał się z niego. Wampir z wysiłkiem rozwarł zasklepione ropą oczy. Organizm zaczął się regenerować, ale spustoszenia poczynione przez słońce były znaczne i dopiero koło północy znalazł w sobie dość sił, żeby wydobyć z siebie jakiś głos.
Nikt nie zwrócił uwagi na jego skrzeczący jęk. Nie zaopiekowano się nim. Nie nakarmiono go. Kurcze i bóle paraliżowały mu kończyny. Przez całą noc wył o pomoc lub zmiłowanie. Próbował wykrzykiwać groźby, ale jego słowa wyradzały się w rozpaczliwy skowyt zwierzęcia. Godziny mijały leniwie i w końcu zobaczył, że ciemności rozcieńczają się na wschodzie.
Proces gojenia dopiero się rozpoczął. Rany wciąż były rozjątrzone, kiedy słońce wypełzło zza horyzontu i zaczęło je obmacywać sadystycznymi palcami. Dzień znowu był na górze, jakby obróciło się koło zębate w jakiejś bezlitosnej maszynie.
Przystąpiono do sprzątania miasta. Na stygnące jeszcze „Nosidło” weszły ekipy inżynierów, aby oszacować szkody i zdecydować, co nadaje się do uratowania.
Gorąco odkształciło całe pomieszczenia i korytarze, zmieniając stan skupienia ścian. Znajdowano sporo ciał: niektórych nienaruszonych, niektórych w rozmaity sposób uszkodzonych.
W całych Niszczukowodach i na obrzeżach sąsiednich okręgów konflikt pozostawił po sobie ślady z rozbitego szkła, dziur po pociskach i plam krwi w rynsztokach. Gruz wywożono do fabryk, a złom do odlewni.
Lojaliści Niszczukowód patrolowali ulice. W okręgach Cieplarnia i Budy panował spokój. Ich władcy nie wiedzieli nic o buncie i czekali sparaliżowani, obserwowali zmagania, próbując ocenić, kto ma przewagę, gotowi włączyć się do walki, gdyby porażka Niszczukowód wydawała się już tylko kwestią czasu. Ale wampiry zostały pokonane. Władcy Cieplarni i Bud woleli się nie wychylać, ze strachu przed Kochankami.
Generał z Alozowic nie żył, zabity przez wampiry, którzy wzięli go na zakładnika i wpadli w panikę, kiedy usłyszeli, że ich przywódcę ujęto. W rewanżu wszyscy zostali uśmierceni, przy wielkich stratach wśród strupodziejów. Ściany Holu Kurhanu oszpeciły wielkie, lejące się, ciemnoczerwone rzeźby – rozbryzgi krwi strupodziejów.
Nikt nie wiedział dokładnie, jak liczna była drużyna Brucolaca i nikt nie potrafił precyzyjnie określić, ilu jego pretorian zabito. Nie ulegało wątpliwości, że niektórzy przeżyli. Pokonani, z pewnością zeszli do podziemia, wtapiając się w margines społeczny Armady. Mieszkali na dziko w ruinach lub ukryli się w przytułkach. Niewidoczni.
Na pewno bardzo uważali podczas żerowania. Musieli być wybiórczy, powściągliwi i brutalni – nie było mowy o pozostawianiu ofiar przy życiu. Za to niszczukowodzcy funkcjonariusze zaklinali się, że wyłapią wszystkie wampiry, a los schwytanych był przesądzony.
Strach przed wampirami zgasł.
Tymczasem największy zdrajca, Brucolac, wisiał na swoim metalowym krzyżu, skwiercząc w słońcu i powoli zdychając z głodu.
Awank trochę przyspieszył, ale nadal ciągnął wolniej niż przed chorobą i z niejednostajną prędkością. Po paru dniach nawigatorzy nabrali przekonania, że rany awanka, odniesione w tajemniczych okolicznościach znanych tylko garstce Armadyjczyków, nie goją się. Zwierzę nadal krwawiło i traciło siły.
Nie było zemsty na obywatelach Pragnieniowic. Kochankowie obwieścili lakonicznie, że nie są oni współwinni grzechów swego władcy. Ogłoszono nawet amnestię dla tych, którzy przyłączyli się do buntu. „W tym chaosie nikt nie wiedział, co się dzieje, zapanował zamęt” – orzekli Kochankowie. „Teraz jest czas pojednania, a nie karania” – powiedzieli.