Nabożeństwo było krótkie, chaotyczne i przejmujące. Skundlona teologia: crobuzońscy i armadyjscy bogowie zostali z pokorą poproszeni o opiekę nad duszą Szekla.
Nikt nie miał pewności, których bogów uznawał Szekel i czy w ogóle jakichś uznawał.
Bellis przyniosła kwiaty, skradzione z wielobarwnych gazonów w innych częściach parku.
Miasto było ciągnięte w kierunku wschód północny wschód, stopniowo zwalniając wraz z awankiem. Nikt nie wiedział, jak ciężko ranne jest zwierzę. Nie zaryzykowali spuszczenia kolejnego batyskafu.
Tuż po wojnie, a zwłaszcza po pogrzebie Szekla, Bellis nie umiała na niczym się skupić. Sporo czasu spędzała z Carrianne, która była równie zgaszona i nie chciała nawet rozmawiać o tym, dokąd płynie miasto. Trudno się było skoncentrować na wyprawie i nie sposób było wyobrazić sobie, co się stanie po przybyciu na miejsce.
Jeśli niszczukowodzcy uczeni nie popełnili błędu w obliczeniach, miasto zbliżało się do celu. „Jeszcze dwa tygodnie, może jeden” – szeptano. Kilka dni i Armada dotrze do rany w tym pustym morzu. A potem uruchomione zostaną ukryte maszyny i ezoteryczna wiedza, możliwości kłębiące się wokół Blizny zaczną być eksploatowane.
W powietrzu unosiło się wyczekiwanie, strach.
Otwierając rano oczy, Bellis miała czasem wrażenie, że eter jest najeżony, jakby wokół krążyły jakieś niezrozumiałe dla niej siły. Mnożyły się dziwne pogłoski.
Najpierw o hazardzistach, szulerach grających do późna w nocy w dzielnicy Tobietwój. Podobno karty się zmieniały z chwilą, gdy zostały podniesione, barwne stroje waletów, dam i królów migotały jak w kalejdoskopie i dopiero kiedy już zostały rozdane, zastygały w jakimś konkretnym układzie.
Opowiadano o natrętnych duchach, brunatniakach albo kelkinach, które przemykały niewidoczne przez miasto i ruszały różne rzeczy. Odkładano jakiś przedmiot, aby później znaleźć go parę centymetrów dalej – w miejscu, w którym mógł być zostawiony, ale nie był. Przedmioty, które spadły i się rozbiły, później były całe albo nawet czekały tam, skąd niby zleciały.
„Blizna” – pomyślała Bellis z tępym zdziwieniem. „Krwawi”.
Morze i niebo w błyskawicznym tempie robiły się niebezpieczne. Chmury deszczowe pojawiały się, szalały i bardzo szybko znikały, o włos omijając miasto. Awank ciągnął Armadę przez wyraźnie odgraniczone obszary wzburzonej wody, otoczone prawie gładką taflą.
Tanner już nie pływał, tylko raz dziennie zanurzał się w wodzie. Ale nie na długo, bo się bał. Podmorskie dźwięki i błyski osiągnęły teraz takie natężenie, że nawet ludzie na powierzchni mogli je usłyszeć i zobaczyć – emanacje niewidocznych obiektów.
Od czasu do czasu mijały Armadę kępy czujących wodorostów, zdarzały się też inne kształty na falach – ruchome i niełatwe do zidentyfikowania, z wyglądu jednocześnie organiczne, przypadkowe i sztuczne.
Brucolac wciąż opadał z sił i nie umierał. Plamił pokład swoimi wydzielinami.
Chodząc po pokładach i korytarzach „Wielkiego Wschodniego”, Bellis słyszała nikłą, zaszyfrowaną muzykę, która wybijała się ponad cichy miejski szum. Trudna do zlokalizowania, przenikała między częstotliwościami, słyszalna w przypadkowych chwilach i miejscach. Bellis wytężała słuch i czasem udało się jej ogarnąć jakiś fragment. Muzyka była brzydka i nieziemska: siateczka półtonów i akordów molowych, podszyta zmiennym rytmem. Pieśń żałobna z podkładem smyczków. Kiedy Bellis usłyszała japo raz drugi, nie miała wątpliwości: muzyka dochodziła z pokoju Uthera Doula.
Śmieci na powierzchni, dziwne prądy w morzu i niezrozumiałe wydarzenia na Armadzie z upływem dni zyskiwały na częstości i niezwykłości. Nikogo już nie zdziwiło, kiedy piątego dnia po buncie trzy kilometry od miasta pojawiło się coś podskakującego na falach. Ale kiedy zwrócono w tamtą stronę teleskopy, gruchnęła wrzeszcząca kakofonia podniecenia. Obserwatorzy z „Wielkiego Wschodniego” krzyczeli: „Uwaga! Uwaga!” i biegali jak szaleni z pokoju do pokoju, szukając Kochanków.
Wiadomość błyskawicznie rozniosła się po wszystkich okręgach i obywatele tłumnie ściągnęli na rufowy kraniec Czasów. Zmagając się ze zdradliwymi turbulencjami, mały aerostat pomknął ku plamce, która kołysała się coraz bliżej miasta. Ludzie wymieniali się przy teleskopach i kiedy było już wiadomo, co widzą, głośno wyrażali swoje zdumienie.
Na sponiewieranej tratwie z drewna i ochrowego brezentu, zmęczonym wzrokiem patrząc na swoje miasto, siedział człowiek-kaktus, Hedrigall, renegat.
„Dawać go tutaj!” „Co się, kurwa, stało?” „Gdzie żeś poleciał, Hed?” „Gdzie żeś był”. „Dawać go tutaj, do jasnej ciasnej!”
Kiedy mieszkańcy Armady zobaczyli, że statek powietrzny, który po niego poleciał, wraca na „Wielki Wschodni”, rozległy się gniewne okrzyki. Zderzając się ze sobą, ludzie biegli zatłoczonymi ulicami w stronę sterowca, żeby spróbować go przechwycić.
Bellis obserwowała to wszystko przez okno ze struchlałym sercem. Kiedy ludzie ruszyli w stronę okrętu flagowego, przyłączyła się do nich, nie do końca rozumiejąc swoje pobudki. Dotarła na przedni pokład parowca, kiedy statek powietrzny był jeszcze na tyle wysoko, że nikt nie mógł z niego wysiąść. Czekała na niego grupa lojalistów, otaczających Uthera Doula i Kochanków.
Gęstniejący tłum napierał na gwardzistów, chcąc zobaczyć powrót zbiega.
– Hedrigall! – krzyczeli. – Co się, kurwa, stało?
Kiedy wysiadł wychudzony i wyczerpany, powitał go ryk tłumu, ale błyskawicznie obskoczyli go uzbrojeni ludzie. Zaczęli go prowadzić w stronę drzwi do niższych pokładów, a na czele szedł Doul i Kochankowie.
– Powiedzcie nam! – Okrzyki były coraz bardziej natarczywe i agresywne. – On jest jednym z nas! Oddajcie go nam!
Zdenerwowani strażnicy dobyli skałkówek, kiedy natarł na nich tłum Armadyjczyków. W pierwszym szeregu Bellis zobaczyła Angevine i Tannera Sacka.
Widać było głowę Hedrigalla, pochyloną i spłowiała od słońca. Kolce miał zwiędnięte i połamane. Odwrócił się do obywateli, którzy wyciągali ku niemu ręce i wznosili życzliwe okrzyki, zadarł głowę i zaczął wyć:
– Jak się macie? Jesteście martwi. Widziałem, że wszyscy umarliście…
Zapadła zbulwersowana cisza, a potem wybuchł kakofoniczny zgiełk. Ludzie znowu zaczęli napierać. Gwardziści odepchnęli ich. Tłum zacząć wydawać groźne pomruki.
Bellis zobaczyła, że Uther Doul bierze Kochanków na bok, mówi coś do nich ostro i pokazuje na drzwi. Kochanek skinął głową i podszedł do tłumu z rozpostartymi ramionami.
– Na litość bogów, Armadyjczycy, zaczekajcie! – krzyknął.
Z jego głosu przebijał autentyczny gniew. Hedrigall znowu zaczął wrzeszczeć, jakby w gorączce:
– Jesteście martwi, wszyscy jesteście martwi!
Gwardziści pociągnęli go ku drzwiom, sycząc z bólu, bo kolce przebijały im skórę.
– Nikt z nas nie wie, co się stało – tłumaczył Kochanek – ale, na Crooma, spójrzcie na niego! Jest wrakiem. Jest ciężko chory. Zabieramy go na dół, do naszego mieszkania, żeby wypoczął z dala od wszystkiego, żeby wyzdrowiał.
Kipiąc niezadowoleniem, ruszył w stronę eskortowanego przez gwardzistów Hedrigalla. Uther Doul przepatrolował tłum srogim spojrzeniem.
– Tak nie może być! – krzyknął ktoś znienacka, występując przed szereg. Był to Tanner Sack. – Hed! – zawołał. – To jest mój kumpel, a Jabber jeden wie, co wy z nim zrobicie! – Rozległy się okrzyki poparcia, ale impet tłumu wygasał. Posypały się przekleństwa, ale nikt nie próbował odbić Hedrigalla. Niepewność była zbyt duża. Bellis zdała sobie sprawę, że Uther Doul wyłowił ją wzrokiem z tłumu i patrzy na nią usilnie. – Tak nie może być! – wrzeszczał Tanner.