– Myślę, że gdyby potrwało to jeszcze tydzień dłużej, to już byśmy tego nie wytrzymali. Myślę, że zmusilibyśmy was do zawrócenia i wtedy byście wszyscy nie zginęli. Ale stało się inaczej, co? Było za późno. O szóstej rano dziewiątego playdi cielnika z kabiny „Arogancji” coś zobaczyłem, sześćdziesiąt kilometrów od miasta, u samego horyzontu. Jakieś zawirowanie w powietrzu, bardzo niewielkie, bardzo zatrważające. I coś jeszcze zauważyłem: horyzont znajdował się zbyt blisko… Po godzinie, siedem kilometrów dalej, wiedziałem już na pewno, że dopływamy do czegoś. A horyzont cały czas się przybliżał. Wysyłałem na dół wiadomości. I widziałem, jak wszyscy się szykują. Widziałem zbite w kupę statki, przeróżne kolory, przeróżne kształty. Widziałem, jak załogi ustawiają na nabrzeżu żurawie, zapalają silniki i tak dalej. Uruchamiają całą inżynieryjną machinę, którą przygotowywali. Obserwowałem miejsce, gdzie morze spotykało się z niebem. Długo nie wierzyłem własnym oczom. Byłem pewien, że mam coś nie w porządku z oczami i zaraz wszystko się wyjaśni, ale przyszedł taki moment, że nie mogłem już zaprzeczyć, że widzę to, co widzę. Horyzont ciągnął się zaledwie trzydzieści kilometrów od Armady. Widziałem bardzo wyraźnie, że powierzchnię morza przecina Blizna… To było tak, jakbym zobaczył boga.
– Kiedy opisywaliście Bliznę, właściwie nic nam nie powiedzieliście. „To jest wielkie rozdarcie rzeczywistości, rana zadana przez Widmowców, mówiliście nam, i znajdują się w nim złoża wszystkich możliwych zdarzeń. Wielka rana na rzeczywistości”. A ja myślałem, że to jest takie poetyckie ujęcie.
– Kiedy Widmowcy wylądowali na tym kontynencie, siła uderzenia rozdarła ziemię, spowodowała pęknięcie, które ciągnęło się na trzy tysiące kilometrów przez Bas-Lag.
– To pęknięcie to jest Blizna. Pełna zdarzeń, do których nie doszło, ale mogło dojść. Znajdowaliśmy się zaledwie kilka kilometrów od niej. To była rozpadlina w morzu.
– Nie biegła pionowo w dół, tylko ukośnie, przez co horyzont wydawał się nachylony. Ponieważ była poszarpana, nie rozcięcie, tylko pęknięcie. Miejscami mogłem zajrzeć w dół. Ocean był wzburzony, płynął silny prąd na północ, chociaż wiatr wiał na południe. Fale parły na północ, niosąc ze sobą miasto, i kiedy docierały na skraj Blizny, to jakby trafiły na mur, przezroczysty mur. Na pionową, gładką jak szkło taflę wody. Ciemnej, ruchomej wody opartej nie wiadomo o co i trzymającej się mocno. A za nią… Puste powietrze… Przepaść… A dziesiątki kilometrów dalej, sto kilometrów dalej, ledwo widoczna, przeciwległa ściana rozpadliny, z tej odległości rozmyta. A między tymi ścianami pustka, z której buchały najprzeróżniejsze moce. Kipiały z tego rozdarcia. Z Blizny.
– Nie umiem sobie wyobrazić, jak ludzie zareagowali. Bo na pewno zobaczyli. Wybuchła panika? Albo radość?
Kochankowie oczywiście nie odpowiedzieli.
– Wiedziałem, jaki jest plan. Zatrzymujemy się kilka kilometrów od Blizny i wysyłamy sterowiec, żeby sprawdzić, czy pokona ten krótki dystans. Ja miałem czuwać na bocianim gnieździe. W razie niebezpieczeństwa miałem wystrzelić flary, wywiesić flagi, wezwać sterowiec do powrotu… Nie wiem, z jakimi niebezpieczeństwami się liczyliście. Myślę, że nie mieliście pojęcia, czego się spodziewać. Nie wiedzieliście przecież nawet, co to jest Blizna. Co sobie wyobrażaliście, że kłębi się w niej od Możliwych Zwierząt? Że będą ją patrolowały stworzenia, które mogły wyewoluować, ale nie wyewoluowały? Nic z tych rzeczy. A ogrom rozpadliny był zatrważający. Miasto nie zwolniło – powiedział.
Umilkł na kilka chwil. To ostatnie zdanie wypowiedział tym samym hipnotyzującym, monotonnym głosem, toteż Bellis nie od razu zrozumiała jego sens.
Serce skoczyło jej do gardła i zaczęło dudnić jak oszalałe.
– Nie zwolniło – powtórzył Hedrigall. – Wręcz przeciwnie, awank przyspieszył. Znajdowaliśmy się piętnaście kilometrów od Blizny, potem siedem, potem pięć, a miasto nie zatrzymywało się, nie zwalniało. Świat się skrócił. Horyzont był tylko kilka kilometrów od nas i przybliżał się z każdą chwilą a Armada przyspieszała. Zacząłem panikować – w głosie Hedrigalla nie było żadnych emocji, jakby na morzu został z nich kompletnie wyprany. – Zacząłem odpalać flary, próbując ostrzec was przed tym, o czym musieliście wiedzieć. Podejrzewam, że w mieście wybuchła panika, ale nie wiem, nie widziałem. Może wszyscy patrzyliście jak zaczarowani, głupkowatym, szklanym wzrokiem. Ale myślę, że nie, że wybuchła panika, kiedy koniec świata przybliżył się do nas. Moje flary rozświetlały się nad wami, ale nikt nie zwracał na nie uwagi… Cztery kilometry, trzy… Bardzo długo siedziałem bez ruchu jak sparaliżowany. Południowy wiatr był silny i odciągał „Arogancję” od Blizny, jakby sterowiec się bał, tak samo jak ja. To mnie ocuciło.
– Czy ktoś wie, co się stało? Może wy wiedzieliście, zanim zginęliście. Mnie przy tym nie było. Może zawinił awank. Może po tygodniach posłuszeństwa wyzwolił się spod władzy impulsów, którymi go karmiono. Może pękł jakiś bolec wetknięty w jego mózg i zwierzę się obudziło, zdezorientowane i spętane, i pognało do przodu, żeby uwolnić się od więzów. Może zawiodły silniki na skalne mleko. Może z Blizny wylała się jakaś możliwość, na przykład możliwość awarii silników. Bogowie raczą wiedzieć, co się stało… Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że wszędzie spuszczane są łodzie i ludzie gorączkowo chwytają za wiosła albo stawiają żagle, żeby uciec. Ale morze nie było dla nich łaskawe. Żagle wydymały się we wszystkich możliwych kierunkach. Miotające się na falach szalupy, jachty i skify pomknęły na północ, wyprzedzając miasto, chociaż chciały popłynąć w drugą stronę. Prądy i fale ciągnęły je z takim zapamiętaniem, jakby były głodne. Po zaledwie kilku minutach pierwsza łódź dotarła do Blizny. Patrzyłem, jak wiruje ku krawędzi Blizny i zobaczyłem punkciki ludzi wskakujących do morza, a potem rufa poszła do góry i wpadła w tę pustą czeluść. Między miastem a Blizną zaroiło się od łodzi pchanych na północ. I od sterowców. Większości z nich nie udało się wzbić w powietrze, bo za dużo ludzi wsiadało albo czepiało się lin, a przeciążone tym sterowce ślizgały się po nabrzeżu, wpadały do wody, wirowały jak zdechłe wieloryby i gnały ku Bliźnie, gubiąc po drodze załogę.
– Armada zaczęła się powoli obracać, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Horyzont szarpał się i pochylał. Kiedy byliśmy kilometr od Blizny, poczułem chłód w głowie i nagle wiedziałem, co muszę zrobić. Wziąłem do ręki kuszarpacz, ustawiłem się nad włazem i zacząłem strzelać do liny cumującej sterowiec. Lina była grubości uda, kołysała się jak pyton, przywiązana do sterowca dziewięć metrów pode mną. Miałem sześć chakri. Najpierw trzy razy spudłowałem, i to bardzo. Czwarty pocisk trafił, ale niedokładnie, rozciął linę do połowy. Piąty przeleciał obok i została mi tylko jedna szansa. Ale chociaż uspokoiłem dłonie i wydawało mi się, że dobrze wycelowałem, znowu chybiłem. Wiedziałem, że już po mnie. Rzuciłem kuszarpacz i zgrabiałymi palcami chwyciłem się krat obok włazu. Poniewierany przez wiatr, patrzyłem, jak lina się strzępi, lecz o wiele za wolno, żeby mnie uratować.