Czy grywał na byćmożniku nocami, kiedy zbliżaliśmy się do Blizny, kiedy możliwe światy wokół nas zaczęły mocniej napierać? Czy znalazł ten świat, w którym Hedrigall przeżył, i wciągnął go do naszego świata?
Taki kruchy łańcuch: że będę tam z kimś, komu ludzie uwierzą, że Doul znajdzie mnie oczami. Tak wiele zbiegów okoliczności: Doul musi być największym farciarzem w Bas-Lag. Albo zaplanował to, czego nie da się zaplanować. Przygotował mnie do tej chwili.
Czyżby umiał po wirtuozersku grać na możliwościach, przywołać akurat tę, w której ja stoję na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, obok Tannera, obserwuję przybycie Hedrigalla, gotowa do działania?
A jeśli faktyczna Bellis nie mogłaby tam być w tym momencie? Czy sprowadziłby inną? Taką, która znalazłaby się na właściwym miejscu o właściwej porze, stosownie do jego planów?
Czy jestem prawie-Bellis?
A jeśli tak, to co się stało z tą drugą, faktyczną?
Zabił ją? Czy jej ciało rozkłada się w morzu skubane przez padlinożerców? „Czy jestem zamiennikiem? Wciągniętym do istnienia w miejsce martwej kobiety – żeby była tam, gdzie Doul jej potrzebował?”
A wszystko po to, żeby Doul mógł zawrócić miasto z kursu. Czy nie było innego sposobu? Niezauważenie osiągnął swój cel.
Nigdy nie będę miała pewności, co się stało, nigdy nie będę do końca wiedziała, w jaki sposób i w jakim stopniu zostałam wykorzystana pośród tego chaosu, walki i rozlewu krwi.
Bo że zostałam wykorzystana, nie mam najmniejszych wątpliwości.
Doul przestał się mną interesować.
Zawsze kiedy byliśmy razem, używał mnie jako swojego pośrednika w dziele zawrócenia miasta, aby samemu zachować czyste ręce. Lojalny najemnik, który przywraca miastu jego piracki status.
Teraz, kiedy spełniłam już swoje zdanie, jestem dla niego mniej niż nikim.
To dziwne, stać się pionkiem w grze. Upokorzył mnie, ale jestem za stara, żeby czuć się urażona jego oszustwem.
Mimo to dwa razy usiłowałam się z nim spotkać, aby lepiej wszystko zrozumieć. Dwa razy zapukałam do jego drzwi, a on otworzył mi i patrzył na mnie bez słowa jak na nieznajomą osobę. Za jednym i drugim razem słowa zwarzyły mi się w ustach.
„Nie ma niczego do wyjaśniania” – skarcił mnie kiedyś Silas Fennec.
To chyba najlepsza rada.
W tej chwili istnieje garstka hipotez, które tłumaczą to, co się stało. Każda z nich może być prawdziwa. Gdyby Doul wyparł się udziału we wszystkich tych scenariuszach, miałabym mniej materiału do poukładania w sensowną całość. Musiałabym zmierzyć się z możliwością, że nie było żadnego planu… że nie ma czego wyjaśniać.
„Po co miałabym narażać się na coś takiego? Po jakie licho miałabym rezygnować z tych wyjaśnień, którymi dysponuję?”
Przyszedł do mnie Tanner Sack. Angevine zaczekała na niego na pokładzie „Chromolitu”. Jej gąsienice nie pokonałyby moich schodów.
Jestem pewna, że dodają sobie nawzajem otuchy, ale słowa, które wymieniali między sobą w mojej obecności, były niepewne i ostrożne, i sądzę, że się rozejdą. Podejrzewam, że wspólna żałoba przestanie im wystarczać.
Tanner przyniósł mi znaleziony przez siebie heliotyp: z Szeklem, który uśmiecha się szeroko, trzymając dwie książki pod biblioteką. Tanner uznał, że wszystko, co łączy się z Szeklem i książkami, należy do mnie. Czuję się zakłopotana. Nie wiem, jak mu powiedzieć, żeby dał sobie spokój.
Po jego wyjściu obejrzałam sepiowy heliotyp. Odbitka była kiepskiej jakości. Architektoniczne i biologiczne majaki wżarte w papier, kaleczące go. A potem gojące się w nowej konfiguracji. Blizny to pamięć.
Swoje wspomnienia o Armadzie noszę na plecach.
Kilka tygodni temu zdjęłam opatrunki i ustawiwszy pod kątem lustra, zobaczyłam, co napisały na mnie Niszczukowody. Paskudny, sporządzony brutalnym pismem tekst.
Coś jak szwy: przyszłość jest do mnie przyfastrygowana.
Patrzę na nie ze zdumieniem. Nie czuję, żeby miały ze mną coś wspólnego. Armada jest przyszyta do moich pleców i wiem, że będę ją wszędzie ze sobą nosiła.
Tak wiele prawd przede mną ukrywano. Ta burzliwa, bezsensowna podróż ocieka krwią. Czuję się nią napęczniała i zemdlona. Nie ma tam żadnych pozytywnych treści. Nie ma żadnej nauki do wyciągnięcia. Nie ma ekstatycznego zapomnienia. Morze nie zmywa bólu.
Nosząc Armadę na plecach, zabiorę ją ze sobą do kraju.
Do kraju.
Kiedy po raz drugi zapukałam do drzwi, chyba zobaczył coś na mojej twarzy. Skinął głową i powiedział:
– Już dosyć się pani z nami nawojażowała. Odwieziemy panią z powrotem.
Z powrotem.
Osłupiałam. Skłoniłam głowę i podziękowałam mu.
Ofiarował mi powrót. I to nie w imię życzliwości, którą kiedyś wobec mnie pozorował.
Wynagradza mnie. Płaci mi.
Za to, co zrobiłam. Odkąd zaczął mnie wykorzystywać.
Doul za moim pośrednictwem przekazywał informacje Fennecowi, aby ten mógł je rozgłosić po mieście. Ale Fennec zgrzeszył, a Kochankowie nas przechytrzyli, mówiąc mieszkańcom prawdę. Doul znalazł więc dla mnie inne zadania.
A teraz zabierze mnie do domu. Nie z sympatii czy poczucia sprawiedliwości. Taka propozycja zapłaty.
Przyjmę ją.
Nie jest głupi. Wie, że po powrocie do Nowego Crobuzon nie mogę zrobić nic, co zagroziłoby bezpieczeństwu Armady. Nie wysłuchano by mnie, gdybym próbowała powiedzieć wszystko Parlamentowi, a zresztą jestem renegatką, po co miałabym to robić?
W bliżej nieokreślonej przyszłości z Armady wypłynie statek obarczony zadaniem splądrowania Kanału Bazyliszka. Ja znajdę się na jego pokładzie. Potem wsadzą mnie do szalupy, którą dopłynę do tego brzydkiego portu Qe Banssa, który widziałam z pokładu „Terpsychorii”. Tam zaczekam, aż pojawi się statek crobuzoński, zmierzający do Zatoki Żelaznej i Wielkiej Smoły, do miasta.
Uther Doul nie odmówi mi tego. Nic go to nie kosztuje.
Minęło wiele miesięcy, odkąd wyszliśmy z Zatoki Żelaznej. Zanim znowu mnie tam zawiozą upłynie grubo ponad rok. Przybiorę inne nazwisko.
„Terpsychoria” przepadła. Nie ma powodu, aby miasto nadal ścigało Bellis Coldwine. A nawet jeżeli jakiś wścibski bydlak w Nowym Crobuzon rozpozna mnie i doniesie jakiemuś umundurowanemu draniowi, będę miała dosyć uciekania. Ale nie umiem uwierzyć, że tak się stanie. Ten rozdział w moim życiu jest zamknięty. Rozpoczęła się nowa epoka.
Po tym, co się stało – po wszystkich moich panicznych, bezowocnych próbach ucieczki – dowiaduję się, że nieświadomie zrobiłam wszystko, co było konieczne, aby wywalczyć sobie powrót do kraju, ze wspomnieniami o Armadzie przyszytymi do skóry.
Jestem zaskoczona, że znowu piszę do Ciebie ten list. Kiedy powiedziałam Utherowi Doulowi prawdę o nim, miałam wrażenie, że już do niego nie wrócę.
Kiedy wszystko mu wyznałam, poczułam się jak samotne dziecko. Czy jest coś bardziej godnego politowania niż te kartki papieru, na których wysłaniu tak bardzo mi zależało, mimo że nie zdecydowałam nawet, do kogo zostaną zaadresowane?
Odłożyłam je wtedy w kąt.
Ale to jest nowy rozdział. Miasto cofa się w czasie, wraca do zwykłego piractwa na bogatych wybrzeżach blisko mojej ojczyzny. Wszystko się zmieniło i stwierdzam, że drżę z podniecenia, pragnąc dokończyć ten list.
Nie wstydzę się za niego. Ten list mnie otwiera.
To jest List Możliwy. Aż do ostatniej chwili, kiedy napiszę Twoje imię obok naniesionego wiele miesięcy temu słowa „Drog…” i uzupełnię je o brakującą literkę, będzie to List Możliwy, nabrzmiały potencjalnością. Jestem teraz obdarzona wielką mocą. Jestem gotowa eksploatować możliwości, uczynić jedną z nich faktem.