Przetaczają się przez niego falki zimna. Kamyczki u jego stóp są wyrywane z posad, powoli podskakują w dół zbocza i znikają z pola widzenia. Rak bierze się w garść na śliskich głazach.
Gdzieś w dole słychać cichą perkusję kamieni. Po skórze przebiega mu chłód, którego nie przyniósł żaden prąd. Kamienie zmieniają układ i płyn taumaturgiczny tryska przez nowe szczeliny.
Z zimnej wody, na skraju ciemności, wynurza się coś złowrogiego.
Myśliwska kałamarnica raka wpada w panikę i kiedy on znowu wypuszcza ją do boju, natychmiast rzuca się w górę zbocza, ku światłu. Rak wbija wzrok w głębiny, szukając źródła tego groźnego dźwięku.
Rozlega się złowróżbna wibracja. Kiedy rak usiłuje przebić wzrokiem wodę skażoną kurzem i planktonem, coś się porusza. Daleko w dole dygocze kamienna zatyczka większa od człowieka. Rak panikuje, kiedy wielki, nieregularny kamień nagle wyzwala się i zaczyna zsuwać.
Grzmiące odgłosy tej wędrówki nie cichną jeszcze długo po tym, jak kamień przestaje być widoczny.
W zboczu jest teraz dziura, plamiąca morze ciemnością. Przez jakiś czas panuje cisza i bezruch, rak z niepokojem przebiera palcami po włóczni, ściskają, unosi i czuje, że drży.
A potem z dziury miękko wyślizguje się coś bezbarwnego i zimnego.
Wprawia oko w dezorientację, mknąc z groteskową organiczną chyżością, której intencji nie sposób zgłębić, jak w wypadku krwi cieknącej z rany. Rak znieruchomiał. Jego strach jest dojmujący.
Wyłania się inny kształt. Rak znowu nie umie go rozszyfrować: wymyka się jego władzom poznawczym. Jest jak wspomnienie albo wrażenie. Nie pozwoli się nazwać. Jest szybki, cielesny i lodowato przerażający.
Za nim idzie następny i jeszcze jeden, wreszcie w ciemności płynie szybki, nieprzerwany strumień. Twory te przemieszczają się, nie całkiem niewidzialne, łączą się ze sobą i rozpraszają, ich ruchy są nieprzejrzyste.
Rak nie porusza się. Słyszy dziwne, szeptane dyskusje na grzbietach pływów.
Otwiera szerzej oczy, kiedy widzi potężne, zakrzywione do tyłu zęby, fałdziste ciała. Wężowate, muskularne twory trzepoczą w lodowatej wodzie.
Rak szarpie całym ciałem i cofa się o krok, jego stopy ślizgają się na pochyłym kamieniu, próbuje się uspokoić, ale za wolno - wychodzą z niego ciche, potrzaskane dźwięki.
Jednym leniwym, drapieżnym szarpnięciem ciemne stworzenia odbywające w dole naradę poruszają się. Rak widzi ciemne punkty tuzina oczu i wie, z mdlącym strachem, że patrzą.
A potem, z monstrualnym wdziękiem, startują do góry i rzucają się na niego.
CZĘŚĆ PIERWSZA. KANAŁY
Rozdział pierwszy
Dopiero jakieś szesnaście kilometrów za miastem rzeka wytraca impet, wpływając do pozarastanej delty, która łączy się z Zatoką Żelazną.
Statki, które wyruszają w podróż na wschód z Nowego Crobuzon, napotykają mniej wypiętrzony krajobraz. Na południe znajdują się szałasy i zbutwiałe pomosty, z których wiejscy robotnicy rolni łowią ryby dla uzupełnienia monotonnej diety. Dzieci nieufnie machają podróżnym. Od czasu do czasu trafia się skalny pagórek albo zagajnik ciemnodrzewu, tam nie można uprawiać roli, ale generalnie ziemia nie jest kamienista.
Ze statków marynarze widzą nad pasem żywopłotu, drzew i jeżyn ciąg pól. Jest to szczeciniasty koniec Spirali Zbożowej, długiego węża ziemi uprawnej, która żywi miasto. Na polach widać mężczyzn i kobiety, zbierają plon, orzą czarną ziemię albo wypalają ściernisko – zależnie od pory roku. Między polami pływają łodzie na pych. Kanałami ukrytymi za groblami z ziemi i roślinności kursują bez końca pomiędzy metropolią a plantacjami. Wożą na wieś środki chemiczne i paliwo, kamień, cement i przedmioty zbytku. Wracają do miasta obok mórg upraw usianych wioseczkami, wielkimi domami i młynami, załadowane workami zboża i mięsa.
Transport nigdy nie ustaje. Nowe Crobuzon jest nienasycone.
Północny brzeg Wielkiej Smoły jest bardziej dziki.
Ten długi pas suchej roślinności i bagien ciągnie się przez ponad sto dwadzieścia kilometrów, aż do miejsca, gdy wzgórza i niskie góry skradające się z zachodu całkiem go pochłoną. Ograniczony przez rzekę, góry i morze skalisty busz jest miejscem opuszczonym. Jeśli zamieszkuje go jakieś stworzenia inne od ptaków, to się nie pokazują.
Bellis Coldwine wsiadła na statek płynący na wschód w ostatnim kwartale roku, kiedy bezustannie pada deszcz. Widziane przez nią pola były jedynie zimnym błotem. Po półnagich drzewach spływała woda. Na tle chmur ich sylwetki wyglądały jak narysowane niewysychającym tuszem.
Później, wróciwszy myślami do tych ponurych czasów, Bellis była wstrząśnięta szczegółami swoich wspomnień. Pamiętała kształt klucza gęsi, które przeleciały z krzykiem nad statkiem. Pamiętała smród żywicy i ziemi. Pamiętała łupkowy odcień nieba. Pamiętała, że przeszukiwała wzrokiem żywopłoty, ale nie zobaczyła nikogo. Tylko nici dymu drzewnego w nasiąkniętym wodą powietrzu i przysadziste domy zamknięte przed niepogodą.
Powściągliwy ruch zieleni na wietrze.
Stała na pokładzie zawinięta w szal, wypatrywała za bawiącymi się dziećmi, wędkarzami albo kimś pielęgnującym jeden z zapuszczonych warzywników. Ale słyszała tylko dzikie ptactwo. Jedynymi formami o ludzkich kształtach, które widziała, były strachy na wróble, z pozbawionym emocji wyrazem wieśniaczych twarzy.
Podróż nie trwała długo, ale wspomnienie o niej zawładnęło nią jak infekcja. Czuła się przywiązana postronkiem do miasta, które zostało z tyłu, toteż im bardziej się oddalała, tym bardziej wydłużały się minuty, przeciągając jej małą podróż.
A potem postronek pękł i wyrzuciło ją jak z katapulty – znalazła się tutaj, teraz, sama i z dala od domu.
Znacznie później, kiedy była wiele kilometrów od wszystkiego, co znała, Bellis budziła się zaskoczona, że nie śniła o mieście, które od ponad czterdziestu lat było jej domem. Śniła o tym małym odcinku rzeki, o tym osmaganym przez żywioły prowincjonalnym korytarzu, który otaczał ją przez mniej niż pół dnia.
Na kawałku spokojnej wody, kilkaset metrów od kamienistego brzegu Zatoki Żelaznej, zacumowane były trzy rozpadające się statki. Ich kotwice tkwiły głęboko w szlamie, a łańcuchy obrosły wieloletnią warstwą skorupiaków.
Nie nadawały się do pływania po morzu, posmarowane smołą, z wielkimi drewnianymi konstrukcjami wznoszącymi się chybotliwie na rufie i dziobie. Z masztów zostały kikuty. Kominy były zimne i oblepione starym guanem.
Okręty stały blisko siebie. Otaczały je boje złączone łańcuchem, biegnącym nad i pod wodą. Trzy stare jednostki tkwiły zamknięte na własnym poletku morza, nie poruszanym żadnymi prądami.
Przyciągały wzrok. I były obserwowane.
Na innym statku, nieco dalej, Bellis przystawiła głowę do bulaju i spojrzała na nie, jak to już zrobiła kilkakrotnie w ciągu minionych godzin. Splotła ciasno ramiona pod piersiami i nachyliła się w stronę szyby.
W jej kajucie panowała cisza. Ruch morza w dole był tak powolny i niewielki, że właściwie niedostrzegalny.
Niebo było szare jak krzemień i mokre. Brzeg i skaliste wzgórza otaczające Zatokę Żelazną wyglądały na zmęczone i zmarznięte, z łatami płożącej się trawy i jasnych, słonowodnych paproci.