Jack McDevitt
Boża maszyneria
Dla Maureen — z wyrazami miłości
PROLOG
To Coś zostało wyrzeźbione w lodzie. Sterczało z niezmąconym spokojem pośród równego, pokrytego śniegiem pustkowia — postać jak z koszmaru: zakrzywione szpony, surrealistyczne oczy i pełna gracji figura. Wypukłe wargi lekko rozchylone — niemal zmysłowo. Priscilla Hutchins nie była pewna, dlaczego Monument napawają niepokojem. Nie tylko to, że postać sprawiała wrażenie mięsożercy, nie tylko długie, groźne w bezruchu szpony czy księżycowy blask ukradkiem pobłyskujący na tylnych kończynach. To nawet nie ledwo uchwytna agresywność w postawie ani nawet ustawienie — w samym centrum tego absolutnego pustkowia zalanego październikowym światłem pierścieni wokół Saturna.
Chodziło chyba raczej o wrażenie, że postać całą swoją uwagę kieruje ku pierścieniom świata zamrożonego na zawsze ponad linią niewysokich wzgórz na zachodzie. Rysy jej twarzy zastygły w wyrazie, który nazwać by można tylko filozoficzną dzikością.
— Ciągle tu wracam. — W słuchawkach Hutchins zabrzmiało echo przepełnionego ekscytacją głosu Richarda. — Ze wszystkich Monumentów ten właśnie był pierwszy, no i jest też punktem centralnym.
Stali na rusztowaniu, zbudowanym po to, by zachować ślady tamtej pierwszej wyprawy. Właśnie tutaj stał Terri Case, a tam — Cathie Chung. Ślady ciężkich buciorów, które biegły dookoła rzeźby, należały do samego Steinitza. (Wiedziała o tym, bo w nieskończoność oglądała stare zapisy wideo, przyglądając się astronautom brnącym niezgrabnie w swych niewygodnych kombinezonach.)
Uśmiechnęła się do tego wspomnienia i wepchnąwszy ręce w kieszenie, przypatrywała się Richardowi Waldowi, odzianemu w swoje szare dżinsy, biały sweter i niby-ludowy irlandzki kapelusz, wciśnięty zbyt głęboko na czoło. (Nie pasował do kształtów energetycznej bańki, która zapewniała przestrzeń konieczną do oddychania.) Widziała go niezbyt wyraźnie — obraz trochę zniekształcało pole Flickingera. Zresztą ubiór był nawet w jego stylu. Richard należał do czołówki największych nazwisk światowej archeologii. Pamięć o nim pozostanie tak długo, jak długo ludzie będą się interesować własnymi korzeniami, tak długo, jak będą wysyłać ekspedycje badawcze. A jednak tkwił tu, tak samo jak ona zdjęty nabożnym podziwem — w obliczu tego Czegoś na moment znów stał się dzieckiem. Na krajobraz dookoła opadła cisza i pustka.
Hutchins na pierwszy rzut oka zdawała się należeć do tych drobnych kobietek o delikatnych rysach twarzy, które znacznie bardziej pasują do wytwornego salonu niż do niegościnnych księżycowych krajobrazów. Miała ciemne, wesołe oczy, z których powodu przy pierwszym spotkaniu można by ją uznać za osobę miłą i towarzyską, lecz o niezbyt bogatym wnętrzu. A przecież jej oczy umiały zapłonąć żarem.
Czarne włosy nosiła krótko obcięte. Wystawały teraz spod szerokiego ronda kapelusza safari. Wszyscy, którzy ją znali, wierzyli, że to właśnie drobna postura była bodźcem i paliwem, które napędzało przeróżne jej ambicje. Uganiała się za mężczyznami, za zawodowymi sukcesami, aż w końcu pognała w gwiazdy, a wszystko to, żeby zrekompensować sobie niedostatek wzrostu.
Ona sama wiedziała, że to nieprawda, w każdym razie mocno w to wierzyła. Rzeczywistość przedstawiała się o wiele prościej, ale nie miała ochoty nikomu się tłumaczyć — po prostu ojciec wziął ją kiedyś, ośmioletnią, na Lunę, a tam wiekowość miejsca wywarła na niej potężne wrażenie. Zajęło ono stałe miejsce w jej snach i zawładnęło niemal zupełnie jawą. W duszę głęboko wsączyło poczucie własnej przemijalności. „Żyj, póki możesz, i nurzaj się w uczuciach. Spraw, niech się liczą”. Uśpiona w niej burza ożyła na nowo, kiedy patrzyła na emocje zastygłe w rysach lodowej postaci. W końcu zdołała je nazwać.
Richard Wald splótł ręce na piersiach i przycisnął je mocno do siebie, jakby zmarzł pomimo swej energetycznej powłoki. Był wysokim mężczyzną i prezentował sobą ten typ świadomej szlachetności, jaki spotyka się u ludzi, którzy, choć osiągnęli pewien stopień sławy, nie bardzo się z nią oswoili.
Mimo sześćdziesiątki, Richarda cechowała podziwu godna żywotność. A także wylewność. Znany był z tego, że lubi dobre trunki i udane przyjęcia; uwielbiał przebywać w towarzystwie kobiet. Jednakże z Hutchins — swoim pilotem — starannie unikał wszelkich pozazawodowych związków. W jego wyglądzie dopatrzyć się można było podobieństwa do starotestamentowych proroków: gęsta grzywa siwych włosów, srebrne wąsy, wysoko sklepione policzki, obezwładniające spojrzenie błękitnych oczu. Ale ten surowy wygląd to tylko fasada. Ku swemu rozbawieniu Hutchins dawno odkryła, że Richard był równie groźny co domowy kotek.
Bywał tu już wcześniej. I tu — w pewnym sensie — się narodził.
To właśnie był Pierwszy Monument, ten zupełnie nieprawdopodobny pseudokontakt, który przeszło dwa wieki temu zwrócił ludzkości uwagę na fakt, że prawdopodobnie nie jest jedyną rozumną rasą. Badacze odnaleźli później pomiędzy gwiazdami trzynaście innych — o najróżniejszych kształtach. Richard wierzył, że jest ich ogółem kilka tysięcy.
Wielkie Monumenty to była jego największa życiowa pasja. Ich podobiznami zdobił ściany swego domu w Maine: obłoczna piramida orbitująca na skalistym światku wokół niebiesko-białego Syriusza, czarny zlepek krystalicznych kul i stożków wzniesionych pośród śnieżnych połaci na biegunie południowym bezludnego Armisa V, przejrzysty stożek na orbicie Arktura. (Mikrofon na gardle Hutchins był w rzeczy samej zręcznie wykonaną miniaturką Arkturiańskiego Klina.) Najpiękniejszy zabytek stanowił obiekt przypominający amfiteatr z kolumnami i schodami, wycięty w zboczu górskim na zniekształconym asteroidzie w systemie Procjona. („Wyglądało to tak — powiedział jej kiedyś Richard — jakby tylko czekali na przyjazd jakiejś orkiestry”.) Hutchins jak dotąd znała je tylko ze zdjęć, jeszcze nie zwiedziła żadnego z tych magicznych miejsc. Ale miała taki zamiar. Pewnego dnia stanie w obliczu każdego z nich i poczuje dotyk dłoni ich twórców tak, jak czuje go tutaj. Samej trudno byłoby jej tego dopiąć — jest wielu pilotów, a niewiele ekspedycji. Ale Richard od razu rozpoznał w niej pokrewną duszę. Chciał, żeby obejrzała z nim Monumenty, ponieważ w jej reakcjach odżywały jego dawne uczucia. Poza tym była cholernie dobra w swoim fachu.
Spośród tych wszystkich dzieł tylko w figurze z Iapetusa można się dopatrywać autoportretu. Miała do połowy zwinięte skrzydła. Sześciopalce, opatrzone szponami dłonie wyciągały się w stronę Saturna. Wyraziście żeńska, spoglądała gdzieś ponad Richardem, z wyciągniętymi ramionami, lekko podkurczonymi nogami, pochylała się nieco do przodu w pozie niemalże erotycznej.
Niewidzące oczy wpatrywały się daleko przed siebie. Usadowiono ją na bryle lodu, trzy razy mniejszej niż ona sama. Na tym postumencie wyryto trzy linijki ostrych, białych znaków. Dla Hutchins pismo to miało lekkość i elegancję arabskich wersetów. Charakteryzowało je mnóstwo pętelek, półkoli i krzywych. A kiedy słońce przesuwało się na niebie, litery chwytały jego promienie i zdawały się ożywać w ich świetle. Nikt nie wiedział, co znaczy ów napis.