Dawno temu, jeszcze jako dziewięciolatka, Hutch wybrała się z ojcem, żeby obejrzeć występ Michaela Parrisha, magika. Wieczór wypełniały unoszące się w powietrzu szafki, ludzie przepiłowywani na pół, a także czarna skrzynka będąca niewyczerpanym źródłem gołębi, królików oraz białych i czerwonych chustek. Priscilla Hutchins próbowała wtedy wyobrazić sobie, jakimi metodami działa ten magik, ale mimo to wciąż od nowa musiała się zdumiewać. Chociaż zdawała sobie sprawę, że wszystko to są sztuczki, że nie ma w tym prawdziwej magii, poczuła, że traci kontakt ze światem realnym, i dotarła w końcu w takie miejsce, gdzie nic co niemożliwe już jej nie zaskakiwało.
Teraz znalazła się dokładnie w tym samym punkcie.
Po obiedzie wyszła na zewnątrz i usiadła na śniegu. Pozwoliła, by ogarnęło ją przemożne poczucie obcości tego miejsca, tak jakby mogło przy tym wyciągnąć na jaw jakąś ukrytą jej cząstkę i nasączyć ją częścią siebie — drobiną czaru, który z powrotem ustanowi kontakt z tym, co pojmowalne. Odnosiła wrażenie, jakby ten świat został tu ustanowiony wyłącznie dla niej i jej towarzyszy, że przez miliardy niczym nie różniących się lat oczekiwał na ten właśnie moment.
Po chwili dołączyło do niej dwoje pozostałych, którzy zamierzali właśnie zająć się czekającymi ich zadaniami, ale i ich zatrzymał potężniejący wciąż blask na wschodzie.
Ashley nieprzerwanie słała im najświeższe dane o smoku — gorące i jakże prawdziwe. Drafts z profesjonalnego zaangażowania chwilami osuwał się gdzieś w pobliże czystej paniki i nalegał, żeby korzystając z wahadłowca usunęli się z powierzchni planety. Janet, być może obyta z niebezpieczeństwem po tym, co przeżyła z Hutch i Carsonem, powiedziała tylko, iż wie, że nic im nie będzie.
Po chwili wszyscy troje wstali i powlekli się do wahadłowca. Odłączyli tysiącsześćsetkę i zanieśli ją do kopuły. Co nie znaczy, że będzie to miało jakiekolwiek znaczenie, kiedy z nieba na ziemię spadnie ogień.
Zaczęli się pakować.
— Nie wydaje mi się, żeby należało czekać do jutra — oświadczyła Angela. — Poczułabym się znacznie pewniej, gdybyśmy zmyli się już dziś.
— Tu będzie nam znacznie lepiej — sprzeciwił się Carson. — Nie ma sensu tłoczyć się w wahadłowcu o dzień dłużej niż trzeba. — Po czym wszedł do środka i wrócił z następnymi butelkami chablis, żeby zilustrować, o co dokładnie mu chodzi.
Tak więc czekali teraz jak pod obuchem mającego spaść na nich topora i rozważali, czy w momencie zderzenia będą bezpieczniejsi na ziemi czy w powietrzu. I czy to nie zakrawa na paranoję sądzić, że to coś ugania się za nimi. („Tu nie chodzi o nas — powtórzyło każde z nich w takiej czy innej formie — tu chodzi o te płaskowzgórza. Zobaczyło te płaskowzgórza i leci do nich”.) I czy — jeśli zdecydują się na ucieczkę — obiekt nie zmieni kursu jeszcze raz i nie ruszy za nimi. Właśnie za nimi — i pal sześć płaskowzgórza. Po jakimś czasie, mimo ogromnego napięcia, Hutch poczuła, że kleją się jej powieki. Tej nocy żadne z nich nie poszło do swojego łóżka — wszyscy troje spali wyciągnięci w fotelach w ogólnej sali.
Hutch budziła się — jak jej się zdawało — co kilka minut. I doszła do wniosku, że jeśli kiedykolwiek w życiu zdarzy jej się przechodzić jeszcze raz przez coś takiego (co jej się zdarzy, ale to już zupełnie inna historia), klnie się na to, co najświętsze, że zmyje się na pierwszy znak, że coś jest nie tak jak trzeba.
Gdzieś koło piątej doszedł ją zapach kawy. Przed nią stała Angela z filiżanką parującego napoju.
— Cześć — mruknęła Hutch.
Smok był teraz wściekłą smugą na niebie.
— Będę naprawdę szczęśliwa — stwierdziła Angela — kiedy się stąd wyniesiemy.
Wokół słońca pojawił się pierścień, a nad równiną unosiła się gęsta mgła. Na południowym zachodzie przedarł się przez nią srebrny półksiężyc.
Ziemia zasłana była świeżutką warstwą śniegu, kiedy Angela i Hutch niosły do wahadłowca swoje torby. W powietrzu wciąż jeszcze wirowało kilka płatków.
— To dość frustrujące, kiedy się nad wszystkim zastanowić — rzuciła Angela w marszu. — Kosmiczne zjawisko na tak niespotykaną skalę, a my musimy się chować po drugiej stronie planety.
Hutch właziła właśnie do kabiny wahadłowca.
— Myślę, że moglibyśmy zostać, jeżeli ci tak na tym zależy.
— Nie, nie o to mi chodzi. — Angela podała jej swoje torby, po czym zajęła miejsce przy konsolecie i przyjrzała się listom kontrolnym. — Żałuję, że nie mamy statku gdzieś w pobliżu, żebyśmy mogli się przyczaić i pooglądać sobie te fajerwerki.
Hutch włączyła kanały łączności, próbując złapać kontakt z Ashley. Na ekranie pojawił się smok. Obraz nie był ostry, bo dzieliła ich zbyt duża odległość. I ciągle się zwiększała.
Hutch pomyślała sobie, że główny korpus musi być jakiś milion kilometrów za tymi pierwszymi forpocztami. A jednak jej umysł nadal wszystko postrzegał jak burzową chmurę. Złowieszczą chmurę — pęczniejącą, przewalającą się i ciskającą iskrami błyskawic. Ale wciąż tylko burzową chmurę. Próbowała sobie wyobrazić podobnego gościa nad Świątynią Wiatrów. Co mogła począć tak nisko rozwinięta technika wobec tej harpii? Zaczęła zastanawiać się nad Twórcami Monumentów. Dlaczego rzygnęli czymś takim w tamtą nieszczęsną rasę? I jak na ironię pozostawili na pożegnanie: „Zegnajcie i powodzenia. Szukajcie nas po świetle z oka horgona”.
I w tej właśnie chwili wszystko pojęła.
Zabłysnęła lampka na konsoli łączności.
— Coś do nas idzie.
Na ekranie pojawiła się twarz Davida Emory’ego.
— Halo, stacja naziemna — odezwał się. — Co się dzieje? Potrzebujecie pomocy?
Hutch ogarnęła nagła fala radosnej ulgi.
— Witaj, Davidzie. Gdzie jesteś? — Ale on nie zareagował. Patrzyła, licząc sekundy, podczas których jej słowa wędrowały ku niemu, i wnet cała jej nadzieja umarła tuż po urodzeniu. Był za daleko.
Przez otwarty luk wtoczył się do środka Carson.
— Widzę, że nadciągnęła odsiecz — ucieszył się. — Gdzie są?
Twarz Davida rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.
— Hutch! Miło cię widzieć. Jestem na Carym Knappie. Co to w ogóle jest, to coś? Co się dzieje?
Hutch przekazała mu wersję wydarzeń w pigułce.
— Lecimy do was najszybciej jak się da.
— Trzymajcie się z daleka — odparła. — Trzymajcie się z dala, dopóki nie opadnie kurz.
Późnym rankiem byli już w powietrzu.
Wszyscy obserwowali teraz smoka: Emory na Knappie, Janet i Drafts na Ashley, a grupa Carsona z wahadłowca.
Obrazy nadchodziły teraz z Knappa. Były ostrzejsze niż kiedykolwiek. Delta przypominała na nich dziecięcą piłkę unoszącą się na tle kosmicznej ściany z tej chmury.
Smok niedługo ich połknie.
Unosiły się znad niego ogromne chmury pary i gazów, wybuchały wciąż powolne eksplozje, które jakby przebiegały w zwolnionym tempie. Od całości wciąż odrywały się i odpływały w dal ogniste kiście.
— Ono się dezintegruje — oznajmiła Angela. — Porusza się teraz dość powoli, przypuszczam więc, że utraciło około siedemdziesięciu pięciu procent swej poprzedniej masy. Leci w tę stronę, ale potem nie będzie mogło odlecieć nigdzie indziej.
Pozostawili daleko za sobą równinę z płaskowzgórzami i przelatywali teraz nad azotowymi bagniskami, skąpani w ruchliwych odblaskach. Carson siedział w fotelu pilota po prawej stronie. Nieustannie wyrzucał z siebie uwagi typu: „Mój Boże, wprost nie mogę w to uwierzyć” lub „Nic dziwnego, że wszędzie rozwinęła się jakaś religia”.