Caseway był niewysokim, krępym mężczyzną około pięćdziesiątki. Przypominał Richardowi poznanego kiedyś arcymistrza szachowego, człowieka o niesłychanej wręcz powściągliwości. Ściśle przestrzegał wszelkich norm dobrego wychowania, a sposobem bycia sugerował, że jest człowiekiem o wysokim morale i że obaj świetnie o tym wiedzą. W jego głosie czuło się pełne zaangażowanie, a Richard zrozumiał, że nie ma do czynienia z oportunistą. Norman Caseway postrzegał siebie jako dobroczyńcę własnej rasy.
— Proszę, niech pan siada. — Gospodarz odwrócił swój fotel tak, by siedzieć twarzą w twarz z gościem. — Zakładam, że chce pan rozmawiać o projekcie „Nadzieja”.
Z miejsca przeszedł do rzeczy. Richard skosztował burgunda.
— Wygląda na to, panie Caseway, że między nami narosły pewne nieporozumienia.
— Przyjaciele mówią do mnie Norman. A w tym, co powiedziałeś, tkwi pewien podtekst, Richardzie. Richard założył ręce.
— Wolałbym, żeby sprawy potoczyły się inaczej.
— Bez wątpienia. Ja także. Chyba wiesz, że Horner działał za moimi plecami. Próbował pociągać za polityczne sznurki.
— Ed chciał dobrze. Może nie przyszło mu do głowy, żeby po prostu poprosić.
— Sądzę, że potrzeba mu nowych doradców. — Caseway zapatrzył się daleko w pustynię. — Czy kiedykolwiek słucha ciebie?
— Czasami.
— Powiedz mu, że gdybym miał możliwość wyświadczyć mu tę przysługę, na pewno bym to zrobił. Gdyby zechciał zwrócić się bezpośrednio do mnie. I porozmawiać.
— Mówi pan właśnie, że i tak nie zrobiłoby to różnicy.
Caseway zacisnął wargi.
— Najmniejszej — potwierdził. — W zaistniałych okolicznościach naprawdę nie mam innego wyboru jak tylko kontynuować to, co zacząłem.
— Rozumiem.
— Jeśli to pana pocieszy, nie sprawia mi to żadnej przyjemności. Doskonale rozumiem archeologiczną wartość Quraquy. I mam niejakie pojęcie o tym, co utracimy. Ale mieliście do dyspozycji dwadzieścia osiem lat na tej planecie…
— Jak na ludzkie życie, to długi czas, panie Caseway. Ale to ledwie chwila, kiedy próbuje się odtworzyć historię całego świata.
— Oczywiście — uśmiechnął się na uparte „panie Caseway” Richarda, ale nie zechciał poczuć się urażony. — W każdym razie, na nas także się naciska. Nie możemy dowolnie zmieniać sobie harmonogramów. — Pociągnął łyk burgunda. — Jakież to musi być cudowne miejsce, ten Pinnacle. Zastanawiam się, jacy byli.
— W końcu zdołaliśmy się tego dowiedzieć. Możemy już przedstawić kilka rozsądnych przypuszczeń. Wiemy, że wierzyli w życie pozagrobowe. Że szczególnie cenili sobie górskie szczyty i morski brzeg. Że udało im się całkowicie wyeliminować wojny. Wiadomo nam nawet co nieco na temat ich muzyki. Chwała Bogu, nie musimy się martwić, że jakaś korporacja sprzątnie nam ten świat sprzed nosa.
— Rozumiem. — Caseway sprawiał wrażenie szczerze zasmuconego. — Zazdroszczę panu. Nie znam nikogo, kto pracowałby w równie interesującej dziedzinie. W jednej chwili chętnie wyświadczyłbym panu tę przysługę, gdybym tylko mógł.
— Byłoby to z korzyścią dla nas wszystkich. — Richard wolałby znaleźć się w jakimś innym miejscu, z dala od tego żaru. Wolałby móc patrzeć Casewayowi w oczy. Żeby podkreślić wagę chwili, zdjął okulary.
— Ostatni z tubylców na Quraquie wymarli najpewniej gdzieś około naszego siedemnastego wieku. Tylko oni pozostali — rozrzuceni po całym globie w zamierających miastach — z żywej i kwitnącej sieci różnych cywilizacji, która pokrywała cały glob ledwie trzy tysiące lat temu. Nie wiemy, co się z nimi stało. Wszystkie bardzo szybko upadły. Nikt nie wie dlaczego. Według naszych standardów, były technologicznie zacofane. A to powinno pomóc im przetrwać, ponieważ wciąż pozostawali blisko własnych korzeni, nie mieli problemów, z którymi my musimy się dziś borykać.
— To wcale nie nastąpiło nagle — wtrącił Caseway. — Proces ciągnął się przez całe wieki.
— Nie — przejął inicjatywę Richard. — Tak przypuszczają ludzie, którzy sądzą, że to musiało stać się w taki właśnie sposób, bo wiele spośród tych cywilizacji nie miało ze sobą żadnych związków, więc nie powinny były wyginąć równocześnie. Ale to wyglądało tak, jakby ktoś znienacka wyłączył światło.
Caseway zastanawiał się przez chwilę.
— Epidemie.
— Może. Jakakolwiek była tego przyczyna, stary porządek runął i już nigdy się nie odrodził. Dwa i pół tysiąca lat później ta rasa przestała istnieć.
— No cóż. — Caseway założył nogę na nogę i poskrobał się po kostce. — Może to czynnik Toynbee’ego. Ich rasa uległa samowyczerpaniu.
— To nie jest wyjaśnienie.
— Richardzie… — Caseway zawahał się na moment. — Ja też bardzo chciałbym wiedzieć, co wydarzyło się na Quraquie. Ale wisi nad nami potop. Nie mamy czasu na akademickie subtelności.
— Co za potop?!
Caseway przez chwilę był wyraźnie poruszony.
— Powiedz mi — rzucił — jaką widzisz dla nas przyszłość? Dla ludzkości?
— Zawsze jakoś dawaliśmy sobie radę. Jestem optymistą.
— Obawiam się, że mam nad tobą przewagę: czytałem twoje książki, a w nich często mówisz o przyszłości. To dość szczególne u archeologa, jak mi się wydaje. Nie, nie, bez protestów, proszę. Nie ufam tak bardzo przyszłości, jak ty. A może tylko jestem większym realistą. Mamy teraz niemal nieograniczoną władzę. Mamy też za sobą doświadczenia ostatnich dwu wstrząsanych konwulsjami stuleci. Ile przyniosły nam dobrego? Ty i ja mamy się dobrze. Ale przerażająca liczba ludzi nadal umiera z głodu, zniszczenia środowiska okazały się w większości nieodwracalne, a populacja zbliża się do poziomu z czasów Zapaści. — Patrzył w zadumie w swój kieliszek. — Udało nam się wyeliminować wojny jako takie, ale tylko dlatego, że cała broń należy do Legii. A Polacy nadal nienawidzą Rosjan, Arabowie nienawidzą Żydów, a Lud Chrystusowy nienawidzi wszystkich dookoła. Jest tak, jakbyśmy się niczego nie nauczyli.
— I jedynym rozwiązaniem będzie stworzenie utopii na Quraquie.
— Tak. Starannie wyselekcjonujemy niewielką grupkę. Stare animozje pozostawimy za sobą. Zaczniemy wszystko od nowa. Ale zaczniemy ze świadomością tego, czego zdołaliśmy się już nauczyć. Tylko w ten sposób możemy mieć jeszcze przed sobą jakąś przyszłość. Bo na Ziemi z pewnością już nie.
Richard wzruszył ramionami.
— To pomysł stary jak świat, Normanie. Ale nawet jeśli przyznam ci rację — po co ten wielki pośpiech? Dlaczego by nie poczekać, nie sprawdzić, czego możemy się nauczyć od Quraquy? A dopiero potem sterraformować wszystko w diabły?
— Bo wtedy może już być za późno.
— Nonsens.
— Wcale nie. Posłuchaj: pierwszy krok, który podejmiemy już za kilka tygodni, to stopienie lodowców na biegunach. Od tego momentu musi upłynąć co najmniej pięćdziesiąt lat, zanim pierwszy członek pionierskiej kolonii będzie mógł postawić stopę na tej planecie. Pięćdziesiąt lat, Richardzie! Środek naszego wieku. A jak myślisz, co tu się będzie wtedy działo?
— Kto to wie?
— Faktycznie, kto? Czy będą panowały stabilne warunki polityczne? Czy będą na to pieniądze? Czy jeszcze będzie istniała odpowiednia technika? — Caseway potrząsnął głową. — Nasi eksperci przewidują następną Zapaść już za trzydzieści lat. Czas pracuje tym razem przeciwko nam. Będziemy mieli dużo szczęścia, jeżeli już teraz uda nam się cokolwiek przeprowadzić. Stworzyć i zaludnić nowy świat. A jeśli tego nie zrobimy, podejrzewam, że skończymy tak samo jak twoi Quraquatczycy.