— Będziemy lecieć jeszcze około godziny — oświadczyła Angela — a potem rozejrzymy się za jakąś równiną — jak najbardziej płaską, żeby nic nie mogło na nas spaść.
Obrazy przesyłane z Knappa ukazywały, że obserwowane coś stało się teraz tak rozrzedzone, rozdęte i rozsnute, że nawet trudno było dokładnie je umiejscowić. Rozlało się po całym układzie księżyców i pierścieni.
Kamery rozmieszczone wokół celu pokazywały niebo wypełnione wrzącym światłem.
Wahadłowiec przemknął nad pasmem lodowców i sunął teraz nisko nad prawie zupełnie płaskim krajobrazem, z wyjątkiem kilku wzgórz na linii horyzontu. Przebyli mniej więcej połowę szerokości drugiej półkuli.
— Idealne miejsce — oświadczył Carson. — Zaparkujmy tutaj.
Statek osiągnął właśnie najdalszy punkt zataczanej pętli. Na okamgnienie zawisł w kompletnym bezruchu w stosunku do Delty. Potem moment minął, i ruszył z powrotem. Siedzącym wewnątrz chwila ta przemknęłaby może nie zauważona (w środku nie przestali ani na chwilę czuć skutków przeciążenia), gdyby nie maleńka zielona lampka, która rozbłysła na konsolecie.
— Zawracamy — rzucił Drafts. Wiedział, że Janet sama dostrzegła ten sygnał, że w rzeczywistości stale go wypatrywała. Wreszcie zdążali tam gdzie trzeba.
Angela zaprzestała wszelkich wysiłków, by unieść statek wyżej.
— Robi się coraz gorzej — zauważyła. Wśród jej instrumentów panował kompletny chaos. — To coś wysyła huragan promieniowania o niskiej częstotliwości, przeważnie w podczerwieni, mikrofale i wiązki fal radiowych. Jednak mamy szczęście — przecież mogło równie dobrze wysyłać promieniowanie Roentgena i usmażyć nas wszystkich żywcem.
Niebo nad nimi wyglądało niemal pogodnie, jeśli pominąć wściekłą czerwoną poświatę na horyzoncie.
Do zderzenia dwie godziny. Mniej więcej. Kto może wiedzieć coś na pewno przy tak efemerycznym pocisku?
Transmisje ze stanowiska wokół płaskowzgórzy były już zupełnie nieczytelne. Angela powyłączała je wszystkie. Wyłączyła także wszystkie systemy, poza niezbędnymi. Zrobiła jeszcze coś bardzo dziwnego — wyłączyła światła w kabinie, jakby nie chciała zdradzić położenia statku.
Ich rozmowa miała przebieg dość chaotyczny. Wymieniali luźne uwagi o tym, jak dziwnie wygląda niebo, albo o tym, że chyba żadne z nich do końca życia nie ruszy się z domu. I dodawali sobie nawzajem otuchy.
Jak odbierano to wszystko na dawno wymarłym Pinnacle?
— One muszą stanowić część naturalnego porządku rzeczy — mówił Carson. — Co osiem tysięcy lat przybywają i dają ci po głowie. Ale dlaczego?
— Wydaje się — dodała Angela — jakby wszechświat miał zakodowaną konieczność atakowania miast. Czy to możliwe?
Hutch siedziała w ciemności, czując się jak ofiara polowania. Jak biegły te wersy, które cytował jej Richard? Jest coś, co czuje niechęć do granicznych murów…”
— Może być tak — wtrąciła — że to część jakiegoś programu ochrony życia.
Carson ściągnął brwi.
— Przez wysadzanie go w powietrze?
— Przez zapobieganie powstaniu jednej, dominującej rasy. Może dla zachowania równowagi. Może wszechświat nie aprobuje istnienia takich miejsc jak Nowy Jork.
Za zachodzie dostrzegli błysk. Już nadciąga.
— Ciśnienie powietrza gwałtownie spada — poinformowała Angela. Ziemia zatrzęsła się. To było tylko lekkie drżenie, jak dreszcz. — Może powinniśmy wrócić na górę?
— Nie. — Carson opadł w swój fotel i próbował się odprężyć. — Tu będziemy bezpieczniejsi.
Statek nabierał rozpędu. Ale cokolwiek miało się zdarzyć, kiedy oni dotrą na miejsce, już dawno będzie po wszystkim. Janet większość czasu spędzała na rozmowach z Davidem Emorym, ale sygnał zanikał w elektromatycznym potopie wywoływanym przez smoka. Na ich ekranach Delta i to coś już się ze sobą połączyły. Draftsa opanowało gorączkowe podniecenie i w miarę zbliżania się ustalonej godziny było z nim coraz gorzej. Wcale nie pomogła mu utrata łączności z wahadłowcem. A to, że podróżował przyduszony do fotela, też nie przyczyniało się do złagodzenia jego bolesnej frustracji.
Janet próbowała zachować pozory optymizmu. Przecież są tam Hutch i Angela Morgan! Jeżeli istnieje jakiś sposób na przetrwanie, to już ona wie, że albo jedna, albo druga z pewnością nań wpadnie.
Niebiosa toczyły się, przewalały, wybuchały. Noc rozdzierały potworne błyski piorunów, a dookoła ryczał wiatr. Grzechotał miotany o kadłub śnieg i lód.
Równina drżała. Jeden po drugim zamierały monitory wahadłowca.
Carson tkwił zawieszony w przejściu, między obiema kobietami.
— Jak na razie idzie nam nieźle — mówił.
— Jak jeszcze nigdy dotąd — rzuciła Hutch.
— Sam Pan Bóg przyszedł nam się dobrać do skóry — dorzuciła ironicznie Angela.
— Nic nam nie będzie — uparcie twierdził Carson.
Nie było takiego punktu, w którym nastąpiłoby jakieś rzeczywiste zderzenie. Smok nie miał już żadnych bliżej określonych granic. Po prostu się rozpostarł. Długie na dziesiątki kilometrów włókna o całe godziny wcześniej objęły dokładnie atmosferę Delty. Carson i obie kobiety zdawali sobie sprawę, że cały księżyc tkwi teraz w krzepkim uchwycie swego straszliwego gościa.
Powietrze gęste było od popiołu i śniegu. Wiatr naganiał go nad równinę i wkrótce zaczęła się na niej formować czarna skorupa.
— Może w rzeczywistości nie ma tam żadnego jądra.
— Miejmy nadzieję, że nie — powiedział Carson. I właśnie zamierzał dodać optymistycznie, że zapewne wszystko to okaże się nie gorsze od porządnej burzy, kiedy nad ich głowami nastąpił wybuch białego światła, a z nieba runęła kula ognia i wbiła się w śnieżysty krajobraz.
Niezbyt blisko, ale wszyscy troje się wzdrygnęli.
— Co to było?
— Meteor?
— Bo ja wiem…
— Cholera — zaklęła Hutch.
Carson zaczerpnął głęboko powietrza.
— Angelo, jak myślisz, ile to może potrwać?
— Trudno przewidzieć. Najgorsze powinno ustać za dzień lub dwa. To coś nadal porusza się dość wolno. A ponieważ nie podąża za orbitą Delty, powinniśmy szybko wyjść z jego zasięgu. — Oboje słyszeli w ciemności, jak oddycha. — Ale myślę, że na tej planecie pogoda przez jakiś czas będzie jeszcze wredniejsza niż była.
— Boję się — powiedziała Hutch.
Carson też się bał, ale wiedział, że nie wypada mu się do tego przyznać. Ktoś powinien okazywać siłę.
— Nic nam nie będzie — zapewnił ją jeszcze raz. Żałował, że nie odbierają obrazów od kamer naziemnych. Co może dziać się na stanowisku?
Głowa smoka zupełnie się rozpuściła. Wyrosły z niej bałwany chmur, trysnęły fontanny, opadły i zniknęły. Obłoki ocierały się o siebie jak ogromne koty. Bryły skał i lodu, na pozór zagrzebane w gęstym powietrzu, teraz zostały wygnane z powrotem na dół.