— Dzięki, Hutch — w jego głosie wyczuła niezadowolenie. To pewnie dlatego, że nie może się doczekać, kiedy zacznie. Na drugi dzień będzie już łaził po całym statku, wyzywał ją na pojedynki szachowe i narzekał, że nie da się lecieć ani trochę szybciej. Będzie sterczał na mostku i patrzył, jak Wink, poruszając się na pozór z szybkością płaskodennej łodzi, mija powoli międzywymiarowe mgły.
Pojawił się wkrótce, dźwigając paczkę z cynamonowymi bułeczkami.
— Jak nam leci?
— Znośnie. Przypnij się.
Usiadł, poprawił sprzączki i podał jej ciastko.
— Jak dobrze znowu cię widzieć.
Panoramiczne wizjery były odsłonięte. Gwiazdy błyszczały uroczo, zalewając mostek miękką poświatą. W środku pogasili wszystkie światła, z wyjątkiem kilku lampek kontrolnych. Czuli się prawie jak na tarasie przed domem.
Przez kilka chwil Richard prowadził zwykłe pogaduszki. A potem, przy pierwszej nadarzającej się okazji, Hutch zaczęła głośno zastanawiać się nad zagadką Oz.
— To nie jest dzieło Twórców Monumentów, prawda? To znaczy — wcale nie przypomina całej reszty.
Zmarszczył brwi.
— Do niedawna sam tak właśnie myślałem. Teraz nie jestem pewien. — Podsunął Hutch przekaz od Henry’ego.
Podobieństwo było aż nadto oczywiste.
— Znaleźli to wśród wykopalisk sprzed jedenastu tysięcy lat?
— Tak. Co o tym sądzisz?
— To jeden z nich. — Zachichotała. — Zeszli na dół i dali się sportretować. Niech mnie diabli.
Hutch prowadziła teraz rutynową kontrolę przed wejściem w nadprzestrzeń.
— Zawsze mi się wydawało, że to musieli być oni — rzuciła. — To znaczy, że oni zbudowali Oz. Bo któż by inny? Richard sprawiał wrażenie rozczarowanego.
— Tak naprawdę nic na ten temat nie wiemy, prawda, Hutch? W każdym razie, jeśli mam być z tobą szczery, to Oz jest tym miejscem, które wolałem pominąć w swoich kalkulacjach. Nie pasuje do żadnego z realnych scenariuszy, jakie przychodzą mi do głowy.
Hutch jeszcze raz rzuciła okiem na wizerunek Śmierci. Ów widok poruszał coś głęboko w jej duszy.
— No cóż — rzucił Richard. — Mam nadzieję, że ludzie Henry’ego mają już jakieś pomysły. Zabłysła bursztynowa lampka.
— Rozpoczynamy wejście — powiedziała cicho. Włączyło się sprzężenie mocy. — Zostało dziesięć sekund.
Richard wtulił się w swój fotel.
— Jeżeli to naprawdę oni, można przypuszczać, że przeszli coś w rodzaju ostrego regresu. — Jego oczy zamknęły się z wolna. — Mam nadzieję, że nie.
Silniki strzeliły ogniem, a gwiazdy wygasły. Jedyny fizyczny efekt skoku w nadprzestrzeń. Nie było nawet poczucia ruchu. Niektórzy upierają się, że czują lekki zawrót głowy, ale Hutch uważała, że tak reagują pewnie jacyś nadwrażliwcy.
Przypominało to podróż przez tunel. Kiedy tunel rozpłynie się — a proces ten mógł trwać od kilku minut do prawie godziny — ustąpi miejsca szarej mgle.
Światełka zajarzyły się na zielono, a Hutch zamknęła przedni wizjer.
— …nie zniósłbym myśli, że w końcu ze szczętem zwariowali.
— Czy to nie za mocne stwierdzenie? — Dotąd czekała ze swoją bułeczką. Teraz nalała sobie kawy i wzięła się do jedzenia.
— Że zwariowali? Nie mów nic, dopóki nie zobaczysz Oz.
PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ
CZY TO SIĘ OPŁACA?
…Bogactwa, jakie miały nam przypaść w udziale dzięki międzygwiezdnym podróżom, jakoś dotąd się nie zmaterializowały. Uzyskaliśmy dzięki nim kilka pomniejszych rozwiązań technicznych, które i tak dałoby się uzyskać — za ledwie ułamek poniesionych kosztów. Dowiedzieliśmy się, że na dwóch odległych planetach istniały dwie inteligentne rasy i że już ich dawno nie ma, i że na trzeciej planecie inteligentna rasa prowadzi aktualnie wojnę światową. Ktoś mógłby upierać się przy twierdzeniu, że powyższe rezultaty (w połączeniu z naszą niemożnością przeciwdziałania stale pogarszającym się warunkom życia na Ziemi) sugerują, iż zdołaliśmy się jedynie dowiedzieć, że inteligencja występuje znacznie rzadziej niż sądziliśmy. Istnieją podstawy do przypuszczeń, że musi się ona dopiero rozwinąć. Wszędzie.
Roczny koszt utrzymania programu lotów międzygwiezdnych na swoim obecnym poziomie pozwoliłby na wykarmienie każdego mężczyzny, kobiety i dziecka w Indiach i Pakistanie. Obecnie w stacjach badawczych poza układem słonecznym przebywa osiemnaście tysięcy naukowców. Wiele z tych stacji znajduje się na swoim miejscu od ponad trzydziestu lat — od zarania Ery Międzygwiezdnej. A my mamy z tego jedynie całe ryzy ezoterycznych sprawozdań na temat uwarunkowań klimatycznych i tektonicznych na odległych światach. „The Globe” nie ma nic przeciwko gromadzeniu wiedzy naukowej. Ale już czas — najwyższy czas — dokonać jakichś podsumowań.
Tkwimy po uszy w problemach. Nie jesteśmy w stanie wykarmić, zapewnić dachu nad głową ani podstawowej opieki znaczącej części populacji tej planety. Ci, którzy pokpiwają sobie z Noków i ich konfliktu w stylu pierwszej wojny światowej, niech pamiętają, że głód i niedożywienie w Chinach zbierają znacznie obfitsze żniwo niż ogólna liczba zabitych w wojnie Noków w zeszłym roku.
A w tym samym czasie PSA usiłuje stworzyć lobby w celu zdobycia dalszych środków na budowę kolejnych statków. Czas położyć temu kres.
Rozdział 5
Quraqua ma tylko jednego satelitę, wielkości mniej więcej połowy naszego Księżyca — szarego jak popiół, zrytego kraterami i pozbawionego powietrza. Dzisiaj wyglądał jak jasnożółty rogalik, świecący zachęcająco. Ale ten księżyc nie był takim sobie zwykłym księżycem. Sześć lat temu pilot przywożący tu przesyłki wysoko na północnej ćwiartce odkrył coś, co wydało mu się wielkim miastem.
— Richardzie?
Był pochłonięty ręcznie wyrysowaną mapą, którą rozciągnął sobie na kolanach, a także na pokaźnej części panelu sterowania. Zrobił nieokreślony ruch ręką na znak, że ją słyszy.
— Dajmy Henry’emu znać, że jesteśmy — oświadczył. — I ruszajmy do Oz.
Pod czerwonym słońcem Bellatrix i ukrytą za chmurami Quraquą, przez księżycowy krajobraz prześlizgiwał się wahadłowiec Winckelmanna — Alfa (żadnej „Bety” na statku nie było). Szczyty, wąwozy i kratery przeplatało na zmianę oślepiające światło, to znów cień. Wahadłowiec przeleciał nad pasmem niskich gór i przeskoczył nad morzeni płaskich, wypolerowanych kamieni. Richard nie odzywał się ani słowem — jak zwykle w takich chwilach — siedział wychylony do przodu w swoich pasach bezpieczeństwa, z pogodnym spokojem wyglądając przez okno. Hutch nie była szczególnie zadowolona z tego, że tak się uparł, aby najpierw przylecieć tutaj. Wolałaby skończyć przygotowania do ewakuacji, zanim — jak przewidywała — wydarzą się jakieś dodatkowe przygody. Będzie mnóstwo rzeczy do załadowania, jak zwykle coś pewnie wyskoczy w ostatniej chwili, a ona chciała, żeby wszystko grało na długo przed odlotem. Zamiast tego — jak sobie wyobrażała — Richard wdepnie na dobre w tę anomalię i zaczną się mnożyć komplikacje.
Jego postawa zaś wcale nie przyczyniała się do rozproszenia żywionych przez nią obaw.