Bez pośpiechu spełniła jego życzenie.
Richard jeszcze raz rozłożył swoją mapę.
— Co nam wiadomo na temat materiałów budowlanych? Skąd pochodzą te kamienie?
Wydostała raport inżynieryjny.
— Wszystkie są tutejsze. W kilku miejscach odkryto kamieniołomy, lecz nie bliżej niż sześć kilometrów stąd.
— Nie chcieli popsuć wrażenia, niszcząc krajobraz dookoła. To przynajmniej zgadza się z resztą.
— Na to wygląda. W każdym razie, musieli chyba zmodyfikować te skały. Jedna z teorii głosi, że przekształcili je przy pomocy nanotechniki. Dookoła leży mnóstwo odłamków skalenia i kwarcu — najprawdopodobniej odpadki. Sam mur jest ze swego rodzaju wzmacnianego kalcytu.
— Z marmuru.
— Tak, ale z jakiegoś lepszego. Bardziej wytrzymałego i bardziej błyszczącego.
— Chcieli, żeby to było widoczne na Quraquie.
— Na to wygląda.
Znajdowali się już w pobliżu szczytu. Zrobili zbliżenie spalonej części muru.
— Henry uważa, że te zniszczenia można datować na około 9000 p.n.e.
— Przecież wtedy zostało zbudowane.
— Ktoś szybko je dopadł, co?
Może to sami budowniczowie mieli jakąś wpadkę. Może pokłócili się o ten swój plac zabaw.
Richard błagalnie rozłożył ręce.
— Pomysł tak samo dobry jak każdy inny.
Wróciła do studiowania ekranu.
— W glebie znaleziono znaczne ilości trójksymetylenu. I formaldehydu. Ale tylko tutaj — dookoła Oz.
— Mnie to nic nie mówi. Z chemii jestem gorzej niż beznadziejny. Jakie z tego wnioski?
— To coś — stuknęła palcem w ekran — nie oferuje żadnych teorii na ten temat.
Za murem ukazało się niby-miasto: ciemna sieć szerokich ulic, przysadzistych, szerokich budynków i długich pasaży. Miasto próżni, widmo, budowla ze skał i cienia. Instynkt Hutch domagał się tu światła i ruchu.
— Niewiarygodne — powiedział cicho Richard.
Było ogromne. Hutch podniosła pojazd nieco wyżej, jednocześnie przełączyła grzejnik w kabinie na ręczne sterowanie i przesunęła o kreskę wyżej. Miasto — podobnie jak mur — leżało w ruinie.
— Spójrz na te ulice — wyszeptała.
Zaprojektowano je tak, by formowały ze sobą idealne kwadraty. Kilometr za kilometrem. Aż do samego horyzontu, a także wzdłuż jego krzywizny. Oz było miejscem o przygnębiającej matematycznej dokładności, wszechwładnej nawet pomimo stanu totalnej destrukcji. Główne ulice krzyżowały się z przecznicami dokładnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Nie dało się dostrzec żadnych rozwidleń, żadnych łagodnych zakrętów, żadnego zbiegu uliczek. Bloki tworzące miasto ułożono z tą samą, rygorystycznie dokładną geometrią.
— Niewiele tu miejsca na wyobraźnię — rzuciła.
Richard oddychał głośno.
— Jeżeli istnieje coś bardziej sprzecznego z duchem Wielkich Monumentów, to nie mogę sobie nawet wyobrazić, co by to mogło być.
Dookoła nie rzucał się w oczy najmniejszy przejaw pomysłowości. Ani śladu spontaniczności. Nazwali to Oz, ale to był oczywisty błąd w nazewnictwie. Bo Oz — prawdziwe Oz — stanowiło miejsce pełne cudów i magii, natomiast to coś tutaj to był czysty kamień, aż do samego dna duszy.
Hutch wyłączyła obraz i przeniosła uwagę do wnętrza kabiny. Rączki, przyciski i lampki kontrolne sprawiały wrażenie czegoś ciepłego i dobrze znanego. W nieruchomym powietrzu unosił się aromat kawy.
Oz nie miało służyć za schronienie. Budowle, które z daleka przypominały domy, budynki użyteczności publicznej i wieże, były z litej skały, nawet bez imitacji okien lub drzwi. Całości nigdy nie chroniła żadna osłona — ani siłowa, ani plastenowa. Ludzie Henry’ego nigdy nie znaleźli tu śladu jakichkolwiek maszyn, narzędzi ani sprzętu.
Przelatywali teraz wzdłuż długich ulic. Nad dachami marmurowych budynków. Wiele z nich było idealnymi sześcianami. Inne miały kształt prostopadłościanów. Wszystkie wycięto z płaskiej, polerowanej skały bez najmniejszej zmarszczki czy występu na powierzchni. Miały najrozmaitsze rozmiary.
Hutch spoglądała ponad sieć krzyżujących się ulic. W swej pierwotnej formie, zanim uległy zniszczeniu, wszystkie kamienie stały idealnie prosto. Nigdzie wśród tych równoległych i prostopadłych linii nie dało się dostrzec łuku. Żadna z ulic nie zakręcała znienacka w prawo lub w lewo. Żaden dach nie opadał ukośnie. Nigdzie śladu dekoracyjnego gzymsu czy choćby gałki przy drzwiach.
Przelatywali przez ulice na poziomie parteru. Bloki górowały nad nimi, zamyślone i złowieszcze. Minęli kolejne skrzyżowanie. Po raz pierwszy w życiu Hutch dokładnie odczuła znaczenie słowa „obcy”.
— Wymiary tych bloków są swoimi własnymi wielokrotnościami — oznajmiła. Przywołała na ekran odpowiednie liczby. Każdy z bloków tej konstrukcji dawał się podzielić na sześciany o boku 4,34 metra. W ten sposób różne kalcytowe formy, które leżały wzdłuż placów i ulic, miały tyle samo jednostek wysokości, ile szerokości. Ulice i place dawały się podzielić w ten sam sposób i przy użyciu tych samych wielkości.
Zadźwięczał dzwonek łączności.
— Doktorze Wald, jest pan tam?
— Jestem tu, Frank. Witaj, Henry.
Hutch włączyła wizję. Na ekranie pojawił się tylko jeden człowiek, i nie był to Henry Jacobi. Frank Carson okazał się mężczyzną około pięćdziesiątki, dość solidnie umięśnionym, z wyglądu otwartym i towarzyskim. Obrzucił ich spokojnym spojrzeniem swych niebieskich oczu, bez śladu widocznej reakcji docenił wygląd Hutch i odezwał się do Richarda.
— Henry’ego tu nie ma, proszę pana. Atmosfera stała się nieco gorączkowa i nie mogliśmy się bez niego obejść.
Richard pokiwał głową.
— Coś nowego w sprawie Twórców Monumentów? Jakieś nowe wizerunki?
— Niestety nie.
Richard wyglądał niemal jak w transie.
— Czy ktoś ma jakieś pomysły, co to może oznaczać?
— Nie, proszę pana. Mieliśmy nadzieję, że pan będzie mógł nam coś powiedzieć.
Richard wywołał na swoim ekranie terminarz projektu Nadzieja. Gdzieś koło piątku mieli wysadzać lodowce na biegunach.
— Kosmik raczej niczego tu nie zmienił, prawda?
— Terminu? Nie. — Twarz Carsona wyrażała głęboki niesmak. — Codziennie wchodzą nam na łącza ze świeżym ostrzeżeniem i odliczają czas.
Hutch spojrzała w zadumie na pokładowe zegary. Nie za dużo tego czasu.
— Henry prosił, żebym przekazał jego wyrazy ubolewania. Bardzo chciałby się z panem tu spotkać, ale zbyt dużo rzeczy dzieje się naraz. — Mówił z charakterystyczną wojskową zwięzłością. — Co chciałby pan zobaczyć?
— Może na początek jakieś centrum, dobrze? A poza tym — jestem otwarty na wszelkie sugestie.
— Dobrze. Przypuszczam, że pańska pilotka ma mnie na wizji?
Hutch przytaknęła skinieniem głowy.
— Może lecielibyście za mną?
Potwierdziła, wyłączyła się i wskoczyła za statek Carsona.
— Opowiedz mi coś o nim — poprosiła.
— Spodoba ci się. To emerytowany wojskowy. Jeden z tych utalentowanych amatorów, którzy należą do tradycji archeologii. Tak samo jak ty. — Mówił lekkim tonem, ale zrozumiała, że należy to brać serio. — Jest kwatermistrzem Henry’ego i jego prawą ręką. — Spojrzał jej prosto w twarz. — I jego pilotem. Gdyby nie Frank, Henry musiałby pełnić funkcję menedżera. A tak, Frank odwala całą rutynową robotę, a Henry ma czas, żeby być archeologiem.