Cokół był półtora rażą szerszy od Hutchins z rozłożonymi na boki ramionami. Samo stworzenie zaś było wysokie na trzy i pół metra. Domyślono się, że to autoportret, ponieważ ekspedycja Steinitza odnalazła na równinie ślady pasujące do stóp wyrzeźbionego stwora.
Pomost zaprojektowano tak, by zwiedzający mogli wszystko dokładnie zobaczyć, a niczego nie zniszczyć. Richard stał teraz zamyślony tuż przed cokołem. Przycisnął do niego dłonie, pokiwał głową i odczepił lampę od paska. Włączył i pomachał nią przed napisem. Znaki rozświetliły się, wydłużyły, drgnęły.
— Bardzo ładne — odezwała się Hutchins.
Każdy Monument miał taki napis. Ale wśród nich nie było dwóch takich samych systemów pisma. Istniała teoria, że owe obiekty to rzeczywiście pomniki, ale że wzniesiono je w różnych epokach.
Hutchins wpatrzyła się w niewidzące oczy.
— Był tu Kilroy — rzuciła.
Wiedziała, że wszystkie Monumenty datuje się w przedziale pięciu tysięcy lat, a okres ten kończy się gdzieś około 19 000 p.n.e. Ta figura należała do wcześniejszych.
— Zastanawiam się, dlaczego przestali — dodała po chwili.
Richard popatrzył na gwiazdy.
— Kto wie? Pięć tysięcy lat to bardzo długo. Może im się znudziło. — Podszedł bliżej i stanął obok niej. — Kultury się zmieniają. Nie możemy zakładać, że będą robić coś w nieskończoność.
I nie wypowiedziane pytanie: „Czy nadal istnieją?”
Jaka szkoda, że się nie spotkaliśmy” — myślał każdy, kto tu stanął. „Byliśmy przecież o włos. Kilka tysiącleci — cóż to znaczy wobec kosmicznych połaci czasu.”
Ekspedycja Steinitza zostawiła tu jeden ze swoich ładowników: szary, niezgrabny pojazd, z flagą dawnych Stanów Zjednoczonych wymalowaną niedaleko otwartego luku ładowni. Stał o jakieś dwieście metrów od nich, na drugim krańcu pomostu. Zagubiony fragment straconego już świata. W kabinie pilota płonęły wesołe światła, a znak przy wejściu zapraszał turystów do zwiedzania wnętrza.
Richard jeszcze raz przyjrzał się napisowi.
— Jak, myślisz, co tu jest napisane? — zagadnęła.
— Czyjeś imię i data. — Odsunął się do tyłu. — Myślę, że dobrze odgadłaś. „Był tu Kilroy”.
Oderwała na chwilę oczy od posągu i przesunęła wzrokiem po równinie — nieskazitelnie białej, porytej kraterami. Przy krańcach równina wznosiła się stopniowo, aby przejść w pasmo wzgórz, bladych w upiornym świetle gigantycznej planety. (Iapetus jest tak mały, że stojąc na nim czuje się wyraźnie, że to kula. Odczucie to nie męczyło jej zbytnio, ale wiedziała, że kiedy minie ekscytacja Richarda, da mu się ono we znaki.)
Postać patrzyła wprost na Saturna. Planeta, obecnie w trzeciej kwadrze, wisiała nisko nad horyzontem. Dokładnie w tej samej pozycji, kiedy była tu tamta, i będzie tu, kiedy minie następne dwadzieścia tysięcy lat. Była nieco spłaszczona na biegunach, trochę bardziej owalna niż Księżyc. Pierścienie, wychylone lekko do przodu i ucięte ostro cieniem planety, stanowiły prześliczną panoramę błękitów i zieleni.
Richard zniknął teraz za posągiem. W głośnikach zatrzeszczał jego głos:
— Ona jest wspaniała, Hutch.
Kiedy zakończyli inspekcję, wycofali się do wnętrza pojazdu Steinitza. Z radością porzuciła księżycowy krajobraz i wyłączyła pole siłowe (które nieodmiennie wywoływało nieprzyjemne uczucie leciutkiego mrowienia), z przyjemnością też pozbyła się ciężarków i smakowała teraz bezpieczną pewność ścian i sztucznego oświetlenia. Pojazd był utrzymywany przez obsługę Parku mniej więcej w tym samym stanie, w jakim tu przybył dwa wieki wcześniej — z dodatkiem kompletu fotografii zespołu Steinitza.
Richard, wyraźnie podekscytowany, powoli sunął od fotografii do fotografii. Hutch napełniła dwa kubki kawą, po czym wzniosła swój w toaście.
— Za Franka Steinitza.
— I jego drużynę.
Steinitz — sam dźwięk tego nazwiska wywoływał podniecenie. To on wyruszył w pierwszą daleką wyprawę kosmiczną — na pięciu Atenach lecieli na Saturna. Wyprawa miała być próbą zwrócenia powszechnej uwagi na zamierający już niemal program badań kosmicznych. Mieli zbadać dziwny obiekt sfotografowany przez Voyagera na Iapetusie dwadzieścia lat wcześniej. Wrócili nie uzyskawszy żadnych konkretnych odpowiedzi, za to z tą wyrzeźbioną postacią, której pochodzenia nikt nie umiał wyjaśnić, i z siatką śladów dziwnych stóp na zamarzniętej powierzchni Księżyca. Misja pochłonęła niewyobrażalnie duże pieniądze, co szczególnie zaintrygowało twórców politycznych dowcipów rysunkowych, a także przyczyniło się do upadku prezydentury w Stanach Zjednoczonych.
W wyniku tej wyprawy ucierpiała także trwale ekipa Steinitza — ponad wszelką wątpliwość wykazali na własnym przykładzie niszczycielski wpływ długotrwałego przebywania w stanie nieważkości. Rozluźniły im się ścięgna i wiązadła, z mięśni zrobiła się galareta. U kilku astronautów wystąpiły zaburzenia w pracy serca, a wszyscy ucierpieli z powodu nabytych tam neuroz. Był to pierwszy znak, że istotom ludzkim niełatwo będzie się przystosować do życia poza Ziemią.
Fotografia Steinitza zajmowała poczesne miejsce. Dobrze znany obrazek: agresywny mężczyzna z lekką nadwagą, bez reszty oddany swej misji — człowiek, który sfałszował swoją datę urodzenia, kiedy NASA na chwilę odwróciła wzrok.
— Ale najgorsze w tym wszystkim jest to — odezwał się z powagą Richard, spoglądając przez okno na lodową figurę — że już nigdy ich nie spotkamy.
Zrozumiała, że ma na myśli Twórców Monumentów.
— To właśnie powiedział Steinitz — ciągnął — kiedy ją pierwszy raz zobaczył. I miał absolutną rację.
— Miał rację w swoich czasach. Ale niekoniecznie w naszych. — Właściwie nie bardzo wierzyła w to, co mówi, bo Twórców Monumentów najwyraźniej już nie było. Ale to właśnie należało teraz powiedzieć. Przyjrzała się swemu kubkowi z kawą. — Jestem zdumiona, że udało im się włożyć tyle siły wyrazu i tyle szczegółów w bryłę lodu.
— Co o tym sądzisz? — zapytał.
— Nie mam pojęcia. Jest niepokojąca. Prawie przygnębiająca. Sama nie wiem, jak mam ją opisać. — Obróciła się z krzesłem, żeby nie patrzeć na równinę. — Może to ta pustka dookoła.
— Powiem ci, co ja myślę — wtrącił. — To jej ślady. Są tylko jedne.
Hutch nie bardzo rozumiała.
— Była tu sama.
Postać została wyraźnie wyidealizowana. Obserwowała Saturna z niewątpliwym zainteresowaniem, w jej kształcie było wiele szlachetności i gracji.
Hutch udało się wyczytać coś jeszcze w miejscu, gdzie dziób łączył się ze szczęką i w kącikach oczu: jakiś amalgamat arogancji i nieufności, przepleciony stoicyzmem. Nieustępliwość. Może nawet strach.
— Napis — odezwała się — to pewnie jej imię.
— Taką teorię przedstawił Muncie. A jeżeli to w rzeczywistości tylko dzieło sztuki i nic innego, może to być jego tytuł. „Obserwator”. „Placówka”. Albo coś w tym rodzaju.
— Albo — dodała Hutch — imię jakiejś bogini.
— Być może. Jeden z członków tej pierwszej wyprawy twierdził, że to może być znak własności.
— Jeśli tak, to niech sobie wezmą głaz.