Выбрать главу

— Chyba mieli na myśli raczej cały system słoneczny. — Przed nimi rozciągała się płaska, sterylna równina. Na niebie pierścienie błyszczały jak ostrza noży. — Gotowa do spaceru?

Poszli pomostem na równinę. Po jednej stronie widzieli odciski butów astronautów. Około półtora kilometra na zachód pojawiły się ślady tamtej.

Dwa szlaki, prowadzące każdy w przeciwnym kierunku. Nie nosiła obuwia, a długość stóp i kroków mierzona względem anatomicznej budowy lodowej figury wskazywała, że istota ta mierzyła około trzech metrów. W każdym ze śladów widać było wyraźnie sześć palców, co także zgadzało się z wizerunkiem.

— Wygląda to tak — odezwała się Hutch — jakby zeskoczyła z postumentu i poszła na spacer.

Poczuła dreszcze. Oboje obejrzeli się.

Jedne ślady prowadziły na zachód, w kierunku wzniesień.

Ten drugi szlak zataczał krąg po całej równinie, zdecydowanie na północ od posągu. Przy każdym z tropów biegły ślady astronautów oraz pomosty. Richard i Hutch zwrócili się na północ.

— Wystrzeliła do góry tak po prostu, na bosych stopach — rzucił Richard. — A teraz ty i ja, gdybyśmy zechcieli, moglibyśmy powtórzyć tę sztuczkę.

Po jakichś dwustu pięćdziesięciu metrach ślad urywał się gwałtownie wśród śniegu. Oba tropy, tam i z powrotem.

— Tutaj musiał stać statek — domyśliła się Hutch.

— Najwyraźniej.

Za urwanym tropem śnieg pozostał nietknięty.

Pomost otaczał kręgiem całe to miejsce, wyznaczając zamkniętą przestrzeń wielkości baseballowego diamentu. Richard przeszedł cały ten okrąg, przystając od czasu do czasu, żeby przyjrzeć się bliżej jakiemuś fragmentowi powierzchni.

— Widać tu dziury — powiedział pokazując ręką. — Statek musiał stać na jakichś szczudłach. Ślady pokazują, gdzie to stworzenie zeszło na ziemię. Poszło — poszła — drogą, którą tu przyszliśmy, i wspięła się na wzgórza. Tam wycięła ze zbocza bryłę skały i lodu. Pójdziemy na to popatrzeć. Wymodelowała postać, załadowała na pokład i poleciała z nią na tamto miejsce, gdzie jest teraz. — Obejrzał się w kierunku lodowego posągu. — Tam też są takie dziury.

— Ale po co w ogóle go tam wlokła? Dlaczego nie pozostawiła na wzgórzach?

— Kto wie? Dlaczego umieszcza się coś tam, a nie tutaj? Może to byłoby za łatwe. — Postukał w pomost czubkiem buta. — Jesteśmy w dolinie. Trudno to dostrzec, bo jej boki są dość niskie, a powierzchnia tak bardzo się zakrzywia. Ale to dolina. A lodowa figura zlokalizowana jest dokładnie w samym jej środku.

Zawrócili, idąc za tropem w stronę wzgórz. Pomost zanurzał się w głębokim śniegu, to znów zawisał nad rozpadlinami. Ślady zaś dwukrotnie podchodziły do pionowej ściany i urywały się.

— Wyżej znów się pojawiają — oznajmił Richard.

— Antygrawitacja?

— Nie uważa się, aby była możliwa. Ale jak inaczej można to wyjaśnić?

Hutch wzruszyła ramionami.

Weszli w rozpadlinę, z której wyraźnie wzięto lód i skałę na rzeźbę. Blok wycięto równiuteńko w jednej ze ścian, pozostawiając dziurę trzy razy większą od dwójki zwiedzających. Ślady mijały to miejsce, prowadziły dalej w górę, aż nagle kończyły się na grubej warstwie lodu. Pojawiły się znów nieco dalej, niedaleko szczytu.

Tu grunt opadał ostro po obu stronach grani. Czekała ich długa droga w dół.

Richard maszerował żwawo pomostem, pogrążony we własnych myślach; nie odzywał się, nie rozglądał na boki. Hutch próbowała mu przypomnieć, że pole siłowe może zapewnić co najwyżej dobry ślizg, że słaba grawitacja bywa bardzo zdradliwa.

— Mógłbyś odfrunąć bez specjalnego wysiłku. Opadałbyś niby powoli, ale przy uderzeniu o ziemię rozprysnąłbyś się w kawałki.

Mruknął pod nosem i zaczął iść nieco wolniej, ale nie na tyle, żeby ją to uspokoiło.

Szli dalej granią, aż wreszcie ślady urywały się. Było tam bardzo wąsko. Ale miało się przed sobą poruszający widok Saturna i zapierający dech w piersiach spadek na horyzoncie tego malutkiego światka.

Sądząc po splątanym tropie, istota musiała spędzić tu sporo czasu. A potem, rzecz jasna, ruszyła z powrotem na dół.

Richard wpatrzył się w jej ślady.

Noc była gwiaździsta.

— Ona była tutaj, zanim wycięła tamten blok — odezwała się Hutch.

— Znakomicie. Ale po co tu w ogóle wchodziła?

Hutch zapatrzyła się na równinę, błyszczącą od bladego saturnowego światła. Daleka krzywizna na horyzoncie przyprawiała ją o lekki zawrót głowy.

Gwiazdy były zimne i twarde, a ogromne przestrzenie między nimi zdawały się na nią napierać. Planeta, uwięziona w jednym miejscu, nie poruszyła się od czasu, kiedy stała tutaj tamta.

— Portret na równinie — rzuciła w końcu — nie przeraża dlatego, że ma szpony i skrzydła, ale szokuje swoją samotnością.

Zaczynała odczuwać chłód, a do statku jeszcze daleka droga. (Pole Flickingera naprawdę wychładza się z upływem czasu. Nie powinno, zatem przedstawia się całe serie testów na dowód, że tak nie jest. No, ale proszę bardzo.) Na niebie błyszczało pół tuzina księżyców: Tytan z metanową atmosferą, Rhea, Hyperion i kilka pomniejszych satelitów — zamarzniętych, wirujących skalnych brył, takich jak ta — jałowych, niezmiernie starych, i tak samo niezdolnych utrzymać na sobie życie jak rozdęty worek gazów, wokół którego krążą.

Richard podążył za jej spojrzeniem.

— Musiała być bardzo podobna do nas. — Jego pomarszczona twarz złagodniała.

Hutch stała nieruchomo.

Wszechświat to niepewny, targany wiatrami port dla tych wszystkich, co myślą. Jest nas tak cholernie mało, a nasz świat jest taki długi i taki szeroki. Co przygnało ją tak daleko od domu? Dlaczego podróżowała samotnie? Już dawno obróciła się w proch, to pewne.

„W każdym razie, nie życzę ci źle”.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wschód księżyca

Rozdział 1

Quraqua, 28. rok Misji, 211. dzień, czwartek, 29 kwietnia 2202, 6.30 czasu lokalnego

Wszystkie cywilizacje na tej planecie wymarły niemal z dnia na dzień. Zdarzyło się tak dwa razy: gdzieś około 9000 r.p.n.e. i jeszcze raz, osiem tysięcy lat później. Na tym świecie przepełnionym ciekawostkami ten jeden fakt szczególnie spędzał Henry’emu sen z powiek.

Leżał bezsennie i rozmyślał o tym, jak ich czas dobiegał końca, o tym, skąd zdołali się mimo wszystko dowiedzieć o tej anomalii na własnym księżycu. Nie wiedzieli o tych dwóch załamaniach, pod koniec zupełnie stracili je z oczu, a wspominali o nich tylko w mitologii. Ale wiedzieli o Oz. Art znalazł monetę, która nie budzi najmniejszych wątpliwości, a której rewers ukazywał malutki kwadracik na półksiężycu, dokładnie na szerokości Morza Zachodniego. Właśnie tam, gdzie zlokalizowane jest Oz.

Zastanawiał się, czy przypuszczenia Lindy, że Niższa Świątynia posiadała już instrumenty optyczne, okażą się słuszne. A może tubylcy mieli po prostu świetny wzrok.

A co oni zrobili z tym fantem? Henry wcisnął twarz w poduszkę. Jeśli Quraquatczycy przyglądali się swojemu księżycowi przez teleskop, to dostrzegli pewnie, że sam środek rozległej równiny zajmuje wielkie miasto. Musieliby dojrzeć te długie, pozbawione powietrza aleje, rzędy budynków i obszerne place. I potężne mury obronne.

Obrócił się na plecy. W końcu sprawa Oz wypłynie gdzieś w mitologii lub w literaturze.