Jeżeli zdołamy zebrać wystarczającą ich ilość. I kiedy dostatecznie opanujemy języki”.
Poczuł ucisk w żołądku. Nie starczy im czasu.
Ta anomalia to tylko zwykły kamień, sprytnie ociosany tak, żeby stworzyć iluzję miasta. To właśnie było sedno całej zagadki. A jej wyjaśnienie w jakiś sposób wiązało się z rasą, która niegdyś zamieszkiwała ten świat. Rasa owa stworzyła złożone kultury i rozwinęła systemy filozoficzne, które przetrwały dziesiątki tysięcy lat. Ale ten ich geniusz nie przejawiał się jakoś w rozwoju techniki, bo nigdy nie wyszła poza nasz dziewiętnastowieczny poziom.
Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach.
— Henry? — Głos w mikrofonie nabrzmiały był podnieceniem. — Spisz?
— Nie. — Otworzył drzwi. — Dostaliśmy się do środka?
— Tak…
Henry wyskoczył z pościeli.
— Daj mi ze dwie minutki. Nie sądziłem, że to pójdzie tak szybko.
Na korytarzu stał Frank Carson.
— Masz tam niezłą ekipę. — Mimo przyciemnionego światła widać było, że jest zadowolony. — Sądzimy, że jest nienaruszona.
— Dobrze. Cholera, to dobrze. — Włączył lampkę na stoliku. Za oknami przesączało się z powierzchni dzienne światło. — Już obejrzeliście?
— Tylko zerknęliśmy. Chcieliśmy to zachować dla ciebie.
— Tak, dzięki. — To tradycyjne kłamstewko ubawiło Henry’ego. Wiedział, że wszyscy już zdążyli wepchnąć głowę do środka. A teraz będą udawać, że to szef dokona wielkiego wejścia.
Gdyby wśród ekip Akademii Archeologicznej znalazł się człowiek o mniej wybrednym guście niż Henry Jacobi, stanowiłby doprawdy przykry widok. Według niezapomnianego stwierdzenia Lindy Thomas, Henry zawsze wyglądał tak, jakby tylko co zrzucono na niego ładunek złomu. Twarz miał pomarszczoną i zmiętą, zaś reszta ciała obwisła wszędzie, gdzie mogła. Włosy nabrały koloru łupkowej tabliczki, a oczy wiecznie patrzyły lekko z ukosa, co mogło sugerować, że odcyfrowały już zbyt wiele ideogramów. Jednak, mimo wszystko, Henry był mistrzem towarzyskiego wdzięku: wszyscy go lubili, kobiety chętnie za niego wychodziły (miał już cztery eks-żony), a ci, którzy dobrze go znali, skoczyliby za nim w ogień.
Był profesjonalistą. Podobnie jak ci paleontolodzy, którzy są w stanie zrekonstruować dinozaura na podstawie jego kości kolanowej, Henry mógł odtworzyć losy społeczeństwa na podstawie jednej urny.
Podążał teraz za Carsonem przez opustoszałą świetlicę, potem po schodach do centrum operacyjnego. Janet Allegri, która pracowała przy konsolecie, w geście zachęty pokazała im podniesiony kciuk.
Wzdłuż panoramicznych wizjerów przesuwały się pnącza i meduzy. Za nimi morskie dno pocięte było krzyżującymi się światłami latarni naprowadzających. Światło słoneczne rozpraszało się w wodzie, więc widok Świątyni rozpływał się w ogólnej ponurej szarości. Przeszli do komory z wyjściem w morze, założyli uprząż z polem Flickingera i ręczne odrzutowce. Henry aż zatarł ręce z radości.
Carson wyprężył się w swojej najbardziej regulaminowej z wojskowych postaw. Był to potężny mężczyzna o kwadratowej szczęce, a jego nadwrażliwe oczy widziały świat wyłącznie w ostrych kolorach. Dla nikogo nie byłoby zaskoczeniem, że jest emerytowanym pułkownikiem armii Unii Północnoamerykańskiej.
— To dopiero początek, Henry. Mówię ci, powinniśmy tu zostać. Co nam zrobią, jeżeli nie zechcemy się stąd wynieść?
Henry westchnął. Nie znał się na polityce.
— Będzie straszna nagonka na Akademię, Frank. A kiedy ty i ja wrócimy do domu, znajdziemy się z powrotem w salach szkolnych. No i pewnie też na sali sądowej.
— Trzeba mieć chęć podejmować ryzyko w imię tego, w co się wierzy, Henry.
Prawdę mówiąc, sam już to wszystko rozważał. Oprócz Ziemi znane są tylko trzy inne światy, które wydały z siebie cywilizację. Jedna z nich — Nokowie na Inakademeri — nadal istnieje. Mieszkańcy Pinnacle wymarli przed siedmiuset pięćdziesięcioma tysiącami lat.
No i Quraqua.
Quraqua, rzecz jasna, jest archeologiczną kopalnią złota. Pinnacle to zbyt dawne dzieje, a poza tym w pobliżu nadal żyli Nokowie, więc możliwości prowadzenia badań były nader ograniczone. Niemniej, do wyjątków należał student, który w pracy magisterskiej nie opisywałby jakiegoś odkrytego przez siebie miasta, nie odkrywał klucza do masowych migracji albo nie wykrywał śladów dawno minionej cywilizacji. Panował właśnie złoty wiek archeologii. Henry Jacobi doskonale rozumiał, jaką wagę ma zachowanie tego świata. Ale nie miał zamiaru ryzykować przy tym czyjegoś życia — na to był już stanowczo za stary.
— Czy Maggie wie, że dostaliśmy się do środka?
— Już po nią poszli. Nieszczęsna kobieta nigdy nie może sobie odpocząć.
— Naodpoczywa się, kiedy nas stąd wyrzucą.
Maggie to główny filolog tej ekspedycji. A raczej główny łamacz szyfrów. Odczytywacz Niemożliwych do Odczytania Inskrypcji. Lampka na lewym nadgarstku zamigotała zielenią. Włączył pole siłowe.
Carson wcisnął włącznik i luk otwarł się powoli. Przez powstały otwór chlusnęła do środka woda.
Na zewnątrz panowała kiepska widoczność. Znajdowali się zbyt blisko brzegów, dlatego światło lampek sygnalizacyjnych ciągle było zamazane, a w wodzie stale unosił się piasek — z rzadka tylko mogli zobaczyć Świątynię w całości.
Świątynię Wiatrów.
To gorzki żart. Zapadła się w morze, kiedy w wyniku trzęsienia ziemi powstawała nowa linia brzegowa — gdzieś w czasach Thomasa Jeffersona. Świątynia bywała już placówką wojskową, domem dla najróżniejszych bóstw, miejscem kultu dla podróżnych na długo zanim na Ziemi położono pierwsze cegły pod Niniwę czy Ur.
Sic transit.
Ryby pierzchały przed nim albo płynęły razem z nim. Po lewej stronie w wodzie zamajaczyło coś dużego. Carson zwrócił tam światło swej latarki — przeszło na wylot. To tylko meduza, zupełnie nieszkodliwa. Zmarszczyła się, rozwinęła i bez pośpiechu odpłynęła w swoją stronę.
Wejście do Świątyni kryło się za rozległą kolumnadą. Zatrzymali się na kamiennej podłodze, tuż przy okrągłej podstawie kolumny. Jednej z dziesięciu, które nadal stały. Dziesięć na dwanaście — niezły wynik, jak na budynek, który przeszedł takie trzęsienie ziemi.
— Frank — w słuchawkach zadźwięczał głos Lindy. Była wyraźnie ucieszona. I miała po temu powody: to ona prowadziła ten fragment wykopalisk. Parę razy zaryzykowała, coś tam trafnie odgadła i w rezultacie wyszli daleko przed harmonogram prac. A w obecnych okolicznościach czas, jaki zyskali, ma nieocenione znaczenie.
— Jest ze mną Henry — odpowiedział Carson. — Już do was idziemy.
— Henry — zwróciła się teraz do niego. — Mamy przed sobą rozległą, otwartą przestrzeń.
— Niezła robota, Lindo. Gratulacje.
Przed nimi ziała czeluść wejścia do Świątyni. Wpłynęli do nawy. W mroku ciągnęły się szlaki kolorowych lampek. Henry’emu zawsze się zdawało, że właśnie przez te lampki tak potęguje się wrażenie ogromu całego wnętrza.
— Niebieskie — rzucił Carson.
— Wiem.
Popłynęli za niebieskimi lampkami na tyły Świątyni. Z dachu pozostały właściwie tylko szczątki. Przy radosnym blasku lampek dochodzące z góry szare światło dnia zdawało się oleiste i gęste.
Henry był w kiepskiej formie. Pływanie go męczyło, ale sam oznajmił, że korzystanie z odrzutowców w obrębie wykopalisk jest zbyt niebezpieczne. Musiał stosować się do wyznaczonych przez siebie praw.