Szlak błękitnych światełek skręcał teraz gwałtownie na lewo i znikał w dziurze w podłodze.
Na wspólnym kanale słyszał już Linde, Arta Gibbsa i kilkoro innych. Śmiali się, pozdrawiali go radośnie i wzajemnie gratulowali sobie znaleziska.
Płynął teraz labiryntem tunelu doprowadzającego. Carson trzymał się z tyłu i nieustannie doradzał mu, by się nie spieszył, aż w końcu Henry stracił cierpliwość i kazał mu się przymknąć. Wziął ostatni zakręt i zobaczył przed sobą jakieś światła.
Na widok Henry’ego wszyscy się rozstąpili. Trifon Pawlewicz, krzepki Rosjanin z ogromnym białym wąsem, lekko się skłonił, Karl Pickens promieniał radością, a pełen dumy Art Gibbs unosił się w wodzie tuż obok Lindy.
Linda Thomas — rudowłose dynamo — wiedziała, co robi i bez wahania dzieliła się sukcesem z kolegami. W rezultacie wszyscy ją uwielbiali. Stała teraz przy szybie i przyzywała Henry’ego gestem dłoni. Kiedy do niej dotarł, uścisnęli sobie ręce, a ich pola siłowe zabłysły na krótką chwilę.
— Dobra — rzucił dziarsko. — Zobaczmy, co my tu mamy.
Ktoś wcisnął mu do ręki reflektor.
Opuścił go w ciemność, ujrzał ryty i bas-reliefy, a po chwili zszedł do komnaty, której rozmiary wykraczały poza zasięg jego źródła światła. Ściany były zatłoczone, pełne rzeźb i półek, na których leżały jakieś przedmioty. Zastanawiał się, co to może być. Może lokalna flora i fauna morska, która zebrała się tu, zanim przejście zostało odcięte. A może dzieła sztuki.
Drużyna weszła za nim. Trifon ostrzegał, by niczego nie dotykać.
— Muszę zrobić mapę, zanim cokolwiek ruszycie.
— Wiemy, wiemy, Tri.
Na płaskorzeźbach zatańczyły światła. Rozróżniał już jakieś zwierzęta, ale ani jednej postaci Quraquatczyka. Rzeźby przedstawiające istoty rozumne poza miejscami kultu występowały rzadko. We wszystkich epokach i wśród niemal wszystkich tutejszych kultur. Widocznie istniał zakaz przedstawiania swych wizerunków w kamieniu. Na pewno był po temu jakiś powód, ale jeszcze go nie odkryli.
Podłogę pokrywała półmetrowa warstwa mułu.
Z tyłu otwierały się przed nimi inne komnaty. Głosy pozostałych dzwoniły radością w mikrofonach:
— To był kiedyś stół.
— Te symbole należą do serii kasumelskiej, zgadza się?
— Art, spójrz tylko na to.
— Myślę, że dalej będzie tego więcej.
— Tutaj. Chodźcie tutaj!
To Linda, w izbie po północnej stronie, trzymała lampę przed reliefem ukazującym postacie trzech Quraquatczyków. Trifon delikatnie dotknął twarzy na jednym z wizerunków, przeciągnął palcami wzdłuż zarysu szczęki, po wypukłości ust. Quraquatczycy byli ciepłokrwistymi, dwunożnymi, futrzastymi istotami, w ich wyglądzie było coś nieuchwytnie gadziego. Takie aligatory z twarzami zamiast długich, zębatych paszczy, rozciągniętych w bezmyślnym uśmiechu. Postacie na reliefie nosiły długie szaty. Przy nich stało jakieś czworonożne zwierzę.
— Henry? — przynagliła go gestem dłoni.
Postaci były majestatyczne — emanowały szlachetnością i potęgą.
— Czy to bogowie? — zapytał.
— A któż by inny? — odparł Tri.
— No, niezupełnie — sprzeciwiła się Linda. — To Telmon, Stworzycielka. — Wskazała na centralną figurę, która wyraźnie dominowała nad pozostałymi. — Jest Wielką Matką. A to są jej dwa wcielenia: Rozum i Uczucie.
— Wielka Matka? — W głosie Henry’ego czuć było zaskoczenie. W okresie, w którym wyginęli, Quraquatczycy czcili najwyższe bóstwo męskie.
— Społeczności matriarchalne były tu dość powszechne — odparła. Tri robił zdjęcia, a Linda pozowała na tle posągu. Dla lepszego porównania, jak to się mówi. — Jeśli kiedykolwiek uda nam się przyzwoicie zanalizować Dolną Świątynię — mówiła dalej — odkryjemy, że panował wtedy matriarchat. Idę o zakład. Co więcej, w tamtej erze też odnajdziemy Telmon.
W osobistym kanale Henry’ego zabrzmiał głos Carsona.
— Henry, jest tu coś, co z pewnością będziesz chciał zobaczyć.
Było to w największej z komnat, gdzie Carson oczekiwał go przy kolejnym bas-reliefie. Przywołał Henry’ego bliżej i uniósł swoją lampę. Kolejne wizerunki Quraquatczyków. Wyglądało na to, że tworzą indywidualne grupy — rodzaj tableaux.
— Jest ich dwanaście — rzucił Carson znacząco. — Podobnie jak stacji drogi krzyżowej.
— To mistyczna cyfra.
Henry obszedł w milczeniu całą komnatę. Postacie wyrzeźbiono przepięknie. Niektóre fragmenty odpadły, inne wyżarła erozja. Ale nadal istniały — rama za ramą pełna bosko dostojnych Quraquatczyków. W dłoniach trzymali grabie, włócznie lub zwoje. A przy samym końcu — przerażająca postać o rysach częściowo zakrytych kapturem.
— Śmierć! — wyszeptała Linda.
Zawsze taka sama — pomyślał Henry. — Tu czy w Babilonie, czy w Nowym Jorku. Wszyscy mamy taki sam jej obraz.
— Co to właściwie jest? Masz jakieś pojęcie?
Linda promieniała.
— To opowieść o Tullu, Zbawcy. Tutaj… — wskazała pierwszą tablicę — Tuli przyjmuje napój śmiertelności od Telmon. A tutaj idzie za pługiem.
Mitologia Quraquatczyków nie była specjalnością Henry’ego. Ale znał Tulla.
— Postać chrystusopodobna — wtrącił. — Ozyrys. Prometeusz.
— Tak! Popatrz, tu jest wizyta u płatnerza. — Sunęła powoli wzdłuż fryzów, zatrzymując się przy każdym z nich. — A tu sekwencje bitewne.
— Widzę pewien problem — odezwał się Carson. — Ten mit jest chyba późniejszy niż ten okres, prawda?
— Jeszcze nie jesteśmy niczego tak naprawdę pewni, Frank — odparła Linda. — A może to miejsce wcale nie jest takie stare, jak sądzimy. Ale to ma znacznie mniejsze znaczenie niż fakt, że teraz jesteśmy w posiadaniu kompletnego zestawu tablic.
— Cudownie — wtrącił sarkastycznie Henry. — Powieszą je w zachodnim skrzydle i opatrzą tabliczką z naszymi nazwiskami.
Ktoś zapytał, co przedstawiają te tablice.
— Tutaj — zaczęła wyjaśniać Linda — tutaj się wszystko zaczyna. Tuli jest malutki i zaczyna spoglądać w dół, na świat.
— To kula — wtrącił Art. — Wiedzieli, że świat jest okrągły.
— Tę wiedzę tracili i odzyskiwali kilkakrotnie w ciągu całej swojej historii. W każdym razie Tuli zazdrościł ludziom na Ziemi.
— Quraquatczykom.
— Tak.
— Dlaczego?
— To nie jest jasne. Quraquatczycy najwyraźniej uważali, że to oczywiste, dlaczego nieśmiertelny tak właśnie się zachowuje, bo nigdzie tego nie wyjaśnili. Przynajmniej nie w tych źródłach, do których nam udało się dotrzeć.
— A tutaj przedstawiono go w pozie oranta. Błaga matkę o dar śmiertelności. Zwróćcie uwagę na te uniwersalnie wyciągnięte ramiona.
— A tu… — minęła Henry’ego wskazując następną tablicę — …tu jest nauczycielem.
— A tu w pozie wojownika. Ramię wzniesione. Złowrogi wyraz twarzy. Prawa dłoń odłamana.
— Z pewnością trzymał w niej jakąś broń — mówiła Linda. — Mieli nad nim przewagę, bo kiedy obdarowano go śmiertelnością, nie pozbawiono innych atrybutów boskości. Pojmował cierpienia swoich wrogów. I widział przyszłość. Wiedział, że czekała go śmierć w bitwie. I wiedział, w jaki sposób zginie.
Krokodylopodobny wizerunek herosa miał w sobie pewną szlachetność. Na jednym z fryzów kontemplował własny kres w obecności czarno odzianej Śmierci.