Выбрать главу

— W końcu — ciągnęła Linda — prosi, żeby przywrócono mu jego boskość. Zwróćcie uwagę na błagalny gest rąk. Henry pokiwał głową.

— I przypuszczam, że mu ją przywrócono.

— Telmon pozostawiła ostateczną decyzję jemu. „Podporządkuję się twoim życzeniom. Do tej pory dokonywałeś właściwego wyboru. Dokończ swego dzieła, a będziesz kochany tak długo, jak długo będą żyli ludzie na tym świecie”. Oczywiście, nie powiedziała „ludzie”, tylko użyła Quraquackiego odpowiednika. — Linda oświetliła ostatnią tablicę. — Tutaj już powziął decyzję i po raz ostatni zbroi się do walki.

— Po śmierci matka umieściła go wśród gwiazd. — Odwróciła się do Henry’ego. — I w tym właśnie tkwi cały sens tego mitu. Śmierć jest nieunikniona. W końcu poddać się jej muszą nawet bogowie. Tak jak bóstwa skandynawskie. Wyjść jej dobrowolnie naprzeciw, poświęcić się dla innych — to właśnie prawdziwa miara boskości.

Postać w ciemnej szacie budziła dziwny niepokój.

— Jest w niej coś znajomego — odezwał się Henry.

Carson potrząsnął głową.

— Dla mnie wygląda jak nasz archetypiczny Nieubłagany Żeńca.

— Nie. — Już przecież widział gdzieś coś podobnego. Gdzieś indziej.” — To nie Quraquatczyk, prawda?

Art wycelował w Śmierć promień swego reflektora.

— Co mówiłeś?

— To nie jest Quraquatczyk. Przyjrzyjcie się.

— Faktycznie, nie jest — zgodziła się Linda. — Czy to ważne?

— Może nie — odparł. — Ale przyjrzyjcie się dobrze. Niczego wam to nie przypomina?

Carson wciągnął głęboko powietrze.

— To ten z Iapetusa — odpowiedział. — To jeden z Monumentów.

Drogi Philu,

Dzisiaj wpadł nam w ręce komplet Przewag Tulla. Załączam szczegóły kompozycji i resztki ośmiu klinów z inskrypcjami w kasumelskim linearnym C. Mamy niezwykłe szczęście: całe to miejsce zachowało się znakomicie, jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że przez większość czasu znajdowało się tak blisko morza, a przez kilka ostatnich wieków pod wodą.

Gdyby był na to czas, urządzilibyśmy sobie wielkie oblewanie. Ale nasz pobyt tutaj dobiega końca. Za kilka tygodni będziemy musieli odstąpić wszystko terraformerom. Prawdę mówiąc, jesteśmy ostatnią już ekipą, jaka została na Quraquie. Wszyscy inni wrócili do domu. Henry — niech go Bozia zachowa — nie odejdzie, zanim tamci nie przycisną guzika.

W każdym razie twoje cudowne dziecko trafiło na żyłę złota. Henry sądzi, że moim imieniem nazwą nową bibliotekę Akademii.

Linda
(Linda Thomas, w liście do swego mentora, dr. Philipa Bertholda z Uniwersytetu w Antiochii, datowanym na 211. dzień 28. roku quraquackiej misji, a otrzymanym w Yellow Springs, w Ohio, 28 maja 2202)

Rozdział 2

Princeton, czwartek, 6 maja 2002, 17,30

Hutch wyłączyła silnik oraz światła i zaczęła obserwować rozlewającą się wśród ulewnego deszczu pierwszą falę wychodzących z biura urzędników. Większość skierowała się do przystanku kolei napowietrznej — zalanej deszczem wzniesionej platformy. Niektórzy kulili się szukając schronienia przy wejściu do Tarpley Building, a kilkoro — tych bardziej zasobnych — biegło do swoich samochodów. Niebo zawisło ciężko nad parkingiem, oświetlane od spodu przez uliczne latarnie i światła samochodów.

U niego wciąż jeszcze paliły się światła, widoczne przez opuszczone rolety. Było to narożne biuro na najwyższym piętrze przysadzistego wieżowca — klocka z betonu i szkła, w którym znalazły schronienie firmy prawnicze, agenci ubezpieczeniowi i przedstawiciele handlowi. Takiego miejsca nikt nie skojarzy sobie z ognistym romansem. Ale w niej widok budynku, sam fakt, że tu jest, budził fale wewnętrznych przybojów.

Ludzie tłoczyli się przy głównym wejściu, stawiali kołnierze płaszczy, mocowali się z parasolami. Błysnęły trzy czy cztery pola siłowe. Samochody przycupnęły przy wyjeździe na ulicę, ich światła rozmazywały się w deszczu, a wycieraczki wymachiwały rytmicznie.

Hutch siedziała nieruchomo, czekała, aż pogasną światła, i zastanawiała się, co właściwie ma zamiar mu powiedzieć. Złościł ją już sam fakt, że się tu w ogóle znalazła. Czas najwyższy sobie odpuścić, a ona włóczy się za nim jak zakochana do szaleństwa nastolatka — w nadziei, że coś się wydarzy. W nadziei, że kiedy ją zobaczy, zmieni zamiar, jakby w jednej chwili wszystko, co było między nimi, stanęło mu nagle przed oczyma. Jednak gdyby nie spróbowała, musiałaby żyć z tym brakiem pewności.

Wtuliła się w siedzenie samochodu, przykryta deszczem i mrokiem.

Pierwszy raz wyznał jej miłość w tym właśnie biurze. Przez jeden pamiętny wieczór pomagała mu po godzinach przy systemach komputerowych i zostali tam aż do świtu.

Teraz jej się zdaje, że było to bardzo dawno. Miała akurat przerwę między jednym lotem a drugim, a kiedy się skończyła, wszystko zdawało się możliwe.

Jakoś znajdziemy sposób”.

W oddali ukazał się pociąg kolejki nadziemnej — sznur jasnych światełek na tle ponurej ciemności. Kilku spieszących przez parking ludzi zerwało się do biegu. Pociąg podjeżdżał łagodnym łukiem, zahamował i bezszelestnie wtoczył się na stację.

Cal był analitykiem finansowym w firmie brokerskiej Forman & Dyer. Lubił swoją pracę, uwielbiał bawić się liczbami, zafascynował go także zawód Hutch. „Mój gwiezdny pilot”. Uwielbiał słuchać, jak opisuje odległe światy, wymusił nawet na niej obietnicę, że kiedyś jakimś cudem zabierze go ze sobą. „Przynajmniej — uśmiechnął się — na Księżyc”. Miał szare oczy, ciemne włosy, a wokół ust bruzdki od uśmiechu. I kochał ją.

Światła w jego biurze pogasły.

Mieszkał o osiem bloków stąd. Cal był fanatykiem dbania o kondycję, więc nawet przy takiej pogodzie pójdzie do domu piechotą.

Pociąg ruszył, zaczął przyspieszać i odpłynął w ulewę.

Szeroko rozlewający się strumień ludzi teraz skurczył się do zaledwie garstki osób. Nawet z tej odległości, nawet przy takim rozmazanym świetle nie mogła się pomylić.

Wzięła głęboki oddech.

Cal wepchnął ręce głęboko w kieszenie miękkiej brązowej kurtki i szybkim, sprężystym krokiem wmaszerował na parking, dość daleko od niej. Patrzyła, jak przemierza asfalt, wymijając kałuże, brnąc uparcie przez ulewny deszcz.

Zawahała się, bardzo powoli przerzuciła biegi i zapuściła silnik. Samochód ruszył bezszelestnie przez chodnik i zatrzymał się tuż przy nim. Do ostatniej chwili nie była pewna, czy nie uskoczy w bok.

W końcu ją zobaczył. Szyba w oknie była opuszczona, deszcz wlewał się do środka. Wydawał się zaskoczony, zadowolony, rozradowany, zmieszany — jego twarz wyrażała wszystkie te uczucia.

— Hutch. — Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. — Co ty tutaj robisz?

Uśmiechnęła się i w duchu pogratulowała sobie, że przyszła.

— Podrzucić cię?

Drzwi od strony pasażera uniosły się w górę, ale on nadal stał w miejscu, zapatrzony.

— Nie wiedziałem, że jesteś w domu.

— Teraz już wiesz. Słuchaj, przemokniesz do suchej nitki.

— Tak, dzięki. — Obszedł samochód od przodu i wsiadł do środka. „Ten sam płyn po goleniu”. — Co u ciebie słychać?

— W porządku. A co u ciebie?