— Też nie najgorzej — mówił bezdźwięcznym głosem. — Świetnie wyglądasz.
— Dzięki.
— Zawsze świetnie wyglądałaś.
Jeszcze raz się uśmiechnęła, tym razem nieco cieplej, pochyliła się ku niemu i ostrożnie ucałowała w policzek.
Przy pierwszym spotkaniu wydał się jej drętwy. A jego zawód w niczym nie poprawiał tego wizerunku. Ale dotknął jej w jakiś tak pierwotny sposób, że wiedziała, iż cokolwiek się dzisiaj wydarzy, już nie będzie taka sama jak przedtem. A wyglądał teraz — choć z początku przecież tak zwyczajnie — jak mężczyzna z samego topu, największy kaliber. Jak i kiedy to się stało? Nie miała pojęcia.
— Chciałam się przywitać. — Przełknęła ślinę. — Zobaczyć cię jeszcze raz. — „Co to była za para, która spała z obnażonym mieczem pośrodku, żeby zachować wstrzemięźliwość?” Wyraźnie czuła teraz obok siebie ten miecz, zimny i złowrogi.
Milczał wyczekująco.
— Witaj.
Deszcz bębnił o dach.
— Tęskniłam za tobą.
Zachmurzył się. Był wyraźnie zmieszany.
— Hutch, muszę ci o czymś powiedzieć. „Cała naprzód” — pomyślała. To w jego stylu.
— Żenisz się.
Znów szeroko otworzył oczy. Uśmiechnął się. To był ten sam zakłopotany, przyjacielski, pospolity uśmiech, który tak oczarował ją dwa lata temu. Dziś wieczorem zobaczyła w nim ulgę. Najgorsze już miał za sobą.
— Skąd o tym wiesz?
Wzruszyła ramionami.
— Ludzie zaczęli mi opowiadać już w dziesięć minut po wylądowaniu.
— Przykro mi. Powiedziałbym ci o tym sam, ale nie wiedziałem, że wróciłaś.
— Nie ma problemu. Kim ona jest? — Zdołała wymanewrować się z głębokiej kałuży przy wyjeździe i skręciła w Harrington Avenue.
— Nazywa się Teresa Pepperdil. I jak ty — używa tylko nazwiska. Wszyscy wołają na nią „Pep”. Jest nauczycielką.
— Oczywiście jest atrakcyjna.
— Jeszcze raz — jak ty. Zadaję się wyłącznie z pięknymi kobietami. — Miał to być komplement, ale wypadł niezręcznie, zabolał.
Hutch milczała.
Patrzył gdzieś poza nią, cały czas unikał jej wzroku.
— Co jeszcze mogę ci powiedzieć? Mieszka w South Jersey i, o ile mi wiadomo, ma zamiar tam pozostać. — Zabrzmiało to, jakby się przed czymś bronił.
— No cóż, moje gratulacje.
— Dzięki.
Skręciła w lewo, w Jedenastą. Mieli przed sobą mieszkanie Cala, w zespole bloków, które udawały zamek. Proporce zwisały bezwładnie.
— Słuchaj — zaczęła — może wpadlibyśmy gdzieś na drinka? — I omal nie dodała: ,jak za starych dobrych czasów”.
— Nie mogę — odparł. — Ona ma niedługo przyjść, muszę się trochę ogarnąć.
Zahamowała przy krawężniku, bo nie było podjazdu. Wyłączyła silnik. Miała ochotę się wycofać, dać sobie spokój, nie ośmieszać się więcej.
— Cal — powiedziała jednak — jeszcze jest czas, żebyśmy znów byli razem. — Mówiła tak cicho, że nie była pewna, czy dosłyszał.
— Nie — odwrócił wzrok. Spodziewała się gniewu, może goryczy, może smutku. Ale nic takiego nie wyczuła w jego głosie — brzmiał pusto. — Nigdy nie było czasu, żebyśmy mogli być razem. Tak naprawdę.
Nic nie odpowiedziała. Zbliżył się jakiś mężczyzna z psem. Zerknął na nich ciekawie, rozpoznał Cala, wymamrotał pozdrowienie i poszedł dalej.
— Nadal jeszcze możemy wszystko naprawić — mówiła. — Jeżeli tylko zechcemy. — Wstrzymała oddech i z drętwym smutkiem poczuła, że boi się, iż usłyszy od niego „tak”.
— Hutch. — Ujął jej dłoń. — Ciebie nigdy nie ma. Ja istnieję dla ciebie tylko między jednym a drugim lotem. Taki port macierzysty.
— Nie tego chciałam.
— Ale tak to właśnie wygląda. Ile już razy prowadziliśmy podobne rozmowy? Patrzę nocą w niebo i wiem, że ty gdzieś tam jesteś. Jak, do cholery, mogłabyś się kiedykolwiek ustatkować i osiąść w Princetown na resztę życia? Wychowywać dzieci? Chodzić na wywiadówki?
— Jakoś bym dała radę. — „Kolejne kłamstwo? Coś jej się zdaje, że zaczyna lecieć na automatycznym pilocie”.
Potrząsnął głową.
— Nie ma cię nawet, kiedy tu jesteś. — Ich oczy w końcu się spotkały. Twarde spojrzenie miało trzymać ją na dystans. — Kiedy masz następny lot?
Uścisnęła jego dłoń, nie odpowiedział uściskiem, więc ją puściła.
— W przyszłym tygodniu. Mam ewakuować ekipę Akademii z Quraquy.
— Więc wszystko po staremu, prawda?
— Chyba tak.
— Nie… — Jeszcze raz potrząsnął głową. — Widziałem, jakie masz oczy, kiedy zaczynasz opowiadać o tych wszystkich miejscach, Hutch. Nie zdajesz sobie sprawy, co się z tobą dzieje, kiedy jesteś gotowa do odlotu. Czy wiesz, że zwykle nie mogłaś się doczekać, żeby wyjść? Nigdy nie zdołasz osiąść na stałe — dla mnie. — Wyczuła drżenie w jego głosie. — Hutch, kocham cię. Zawsze cię kochałem. I zawsze będę kochał, choć nigdy więcej już o tym nie wspomnę. Ale ciebie nie można mieć. Szybko byś mnie znienawidziła.
— Nigdy.
— Ależ tak, na pewno. Oboje doskonale wiemy, że gdybym powiedział: „W porządku, zacznijmy wszystko od nowa”, ty byś zadzwoniła do tego jak-mu-tam i powiedziała, że nie lecisz na Quraquę — gdziekolwiek by to miało być — i natychmiast zaczęłabyś żałować. Natychmiast! I powiem ci jeszcze coś: kiedy wysiądę z tego samochodu, a ty pomachasz mi na do widzenia i odjedziesz, poczujesz ulgę. — Spojrzał na nią i uśmiechnął się. — Hutch, Pep to dobra dziewczyna. Spodobałaby ci się. Więc życz mi wszystkiego dobrego.
Bardzo wolno pokiwała głową.
— Muszę lecieć. Daj buziaka jak za dawnych dobrych czasów.
Z wysiłkiem zdobyła się na uśmiech i ujrzała, jak odbija się on w jego twarzy.
— Ale porządnie — rzuciła i nie żałowała sobie.
Nieco później, kiedy skręciwszy w Conover Expressway gnała na północ, doszła do wniosku, że się mylił. W tej chwili w każdym razie czuła wyłącznie żal.
Huragany zawsze były dla Emily ulubionym typem pogody. Uwielbiała, kiedy przewalały się na zewnątrz, a ona siedziała przy kominku z kieliszkiem chianti, słuchając wycia wiatru przy środkowej kopule i patrząc, jak uginają się korony drzew. Uwielbiała je, mimo że z roku na rok stawały się coraz gwałtowniejsze i żarłoczniejsze, że wymywały plaże i stopniowo zatapiały wyspę.
Może właśnie dlatego je lubiła: stanowiły część tego skomplikowanego mechanizmu — podnoszącego się stale poziomu mórz, zanikających lasów i postępujących wciąż pustyń — który po trzech wiekach zaniechań zmusił wreszcie opornych polityków do działania. Zresztą i tak chyba za późno, jak uważała. Ale w gardłowym ryku huraganów słyszała głos swojej planety.
Richarda Walda podbiła już przy pierwszym spotkaniu. Było to w czasach, kiedy archeologia ciągle jeszcze przypisana była do Ziemi, a oni siedzieli wtedy naprzeciwko siebie na jakimś seminarium na temat rzeźby hetyckiej. On sam stracił zainteresowanie dla rzeźb, ale za Emily uganiał się po trzech kontynentach i po co podlejszych knajpkach na Środkowym Wschodzie.
Po jej śmierci już się nie ożenił. Nie znaczyło to, że nie był w stanie pozbierać się po tej stracie ani że nie znalazł nikogo innego. Ale z nikim nie był w stanie powtórzyć tego, co było między nimi, nawet w wielkim przybliżeniu. Uczucie dla Emily przerastało nawet jego miłość do starożytności. Nie spodziewał się, że jeszcze raz uda mu się znaleźć taką kobietę.