Выбрать главу

To właśnie ona wymyśliła, żeby osiedlić się w Maine, z dala od Waszyngtonu czy Nowego Jorku. Tu właśnie napisał „Lato Babilończyków” — książkę, która ustaliła jego zawodową reputację. Siedzieli tutaj razem na święto Dziękczynienia, kiedy przyszła wiadomość, że udało się uzyskać możliwość lotów w nadprzestrzeni. (W tym czasie jeszcze ani Richard, ani Emily nie mieli pojęcia, na czym to właściwie polega i jak dalece odmieni oblicze ich zawodu.) To było na dwa tygodnie przed tym, jak zginęła — jechała odwiedzić rodzinę przed świętami.

Deszcz siekł szyby okienne. Wielkie świerki przed domem i po drugiej stronie ulicy, u Jacksona, falowały jak wzburzone morze. Nie było już pór właściwych huraganom. Zdarzały się o każdej porze roku. Licząc od pierwszego stycznia, ten był siódmy. Nazwali go Gwen.

Richard przeglądał właśnie swoje notatki o Wielkich Monumentach, przygotowując artykuł do „Archeological Review”. Miał to być głos w rozpętanej ostatnio dyskusji ludzi rozczarowanych tym, że po dwudziestu latach poszukiwań nie jesteśmy ani na jotę bliżej odkrycia, kim byli Twórcy Monumentów. Miał zamiar powiedzieć kilka słów o korzyściach płynących z ich nieodnalezienia: „W wyniku braku bezpośredniego kontaktu stali się oni (Twórcy Monumentów) istotną siłą mitotwórczą. Wiemy teraz, że istnieje możliwość stworzenia wysoko rozwiniętej kultury, ceniącej sobie te aspekty życia, które sprawiają, że warto żyć, a nawet nadają życiu pewną szlachetność. Jak inaczej można wytłumaczyć sobie motywy, które doprowadziły do wzniesienia pomników o tak zniewalającym pięknie?”

I chyba najlepiej byłoby — myślał sobie — gdybyśmy ich nigdy nie poznali inaczej, jak tylko przez ich sztukę. Artysta jest zawsze podrzędny wobec swego dzieła. Kimże w końcu są Peoniusz, Cezanne i Marimoto w porównaniu z „Nike”, „Val d’Arc” i „Czerwonym księżycem”? Wiedza uzyskana z pierwszej ręki prowadziłaby pewnie tylko do rozczarowania. A mimo to — czyż nie oddałby wszystkiego za to, by móc siedzieć tego wieczora, kiedy sztorm dobija mu się do drzwi, a w powietrzu unosi się „Piąta” Beethovena, i gawędzić z jedną z owych istot? „O czym myślałaś, stojąc na szczycie tamtej grani? Hutch wierzy, że cię rozumie, ale co tak naprawdę chodziło ci po głowie? Po co tu przybyłaś? Wiedziałaś o nas? Czy może po prostu wędrowałaś sobie po galaktyce w poszukiwaniu różnych jej cudów?”

„Czy byłaś sama?”

Czoło huraganu Gwen mieściło w sobie dwieście kilometrów wichru. Czarny deszcz chłostał trawnik i wstrząsał całym domem. Gęste, szare chmury, poszarpane sinymi pręgami, pędziły nisko nad dachami. Metalowy szyld przy aptece Stafforda trzepotał i łomotał rytmicznie. Pewnie znowu się zerwie i pofrunie z wiatrem, ale po tej stronie miasta nie było już nic oprócz piachu i wody.

Richard uzupełnił zawartość szklaneczki. Bardzo podobało mu się siedzieć tak ze szklaneczką ciepłego burgunda w dłoni przy zasłoniętym okiennicami oknie i pozwalać, by wiatr unosił ze sobą jego myśli. W czasie takiej pogody człowiek czuje się bardziej samotny niż na Iapetusie, a Richard uwielbiał osamotnienie. W jakiś sposób — choć nie bardzo rozumiał jak — wiązało się to z uczuciami, które ogarniały go, kiedy stąpał po salach wzniesionych przez dawno wymarłe cywilizacje. Albo kiedy wsłuchiwał się w szmer oceanu na brzegach czasu…

Nigdzie na świecie nie spotkał tak potężnego rytuału oczyszczenia jak huragan o sile czterech stopni. Penobscot Avenue lśniła w deszczu, światła latarni rozlewały się mgliście, a zerwane gałęzie przepływały przez miasto z martwym wdziękiem.

„Nie wychylaj się”.

Przyjemności tej jednakże towarzyszyło poczucie winy. Jak by nie było, te wielkie sztormy rozmywały przecież Amity Island. W rzeczy samej — w pogodne dni można było wypłynąć na ćwierć mili w ocean i wciąż jeszcze widzieć na dnie starą Route One.

Tego wieczoru był zaproszony na kolację do Plankettów. Chcieli, żeby został na noc — z powodu tego sztormu. Odmówił. Plankettowie byli dość interesujący, co więcej, grali w brydża (a to jeszcze jedna z pasji Richarda). Ale on wolał sztorm, wolał pobyć z nim sam na sam. Podziękował, wymawiając się nawałem pilnych zajęć.

Naprawdę chodziło mu o to, by na cały wieczór skulić się w fotelu z Dickensem. Akurat był w połowie „Domu na pustkowiu”. Kochał tę serdeczną, ludzką życzliwość, jaka emanowała z książek Dickensa, i znajdował w nich (ku ogromnemu rozbawieniu swoich kolegów) pewne analogie z Monumentami. I tu, i tam unosił się duch pełnej współczucia inteligencji wrzuconej we wrogi wszechświat. I tu, i tam mamy do czynienia z krańcowym optymizmem. I jedno, i drugie było wytworem świata, który dawno już odszedł. I jedno, i drugie wykorzystywało refleksy światła do uzyskania najostrzejszych kontrastów.

„Co ty, u licha, bredzisz, Wald?”

Carton z „Opowieści o dwóch miastach”. Sam Weller z „Klubu Pickwicka”. U Dickensa puenta zawsze przychodzi z najmniej spodziewanego kierunku.

Richard Wald był cokolwiek szczuplejszy niż pięć lat temu, kiedy spacerował z Hutch po tamtej grani. Teraz pilniej zważał na swoją sylwetkę, biegał od czasu do czasu, i pił mniej. Jedyne, co mu chyba pozostało, to uganianie się za spódniczkami. No i Monumenty.

Nad znaczeniem Monumentów debatowały bez końca całe legiony teoretyków. Eksperci wykazywali tendencję do komplikowania tej sprawy ponad wszelką miarę. Richardowi rzecz wydawała się wręcz nieznośnie prosta: to były pamiątki, listy wysyłane przez wieki w najuniwersalniejszym z pism. „Witaj i żegnaj, Współtowarzyszu Podróży”. A mówiąc słowami arabskiego poety, Menakhata: „Wielka ciemność zbyt jest wielka, a noc za głęboka. Ty i ja nie spotkamy się nigdy. Pozwól więc, że przystanę i wzniosę kielich”.

Wald miał pociągłą twarz, kwadratowy podbródek i wąski, iście arystokratyczny nos. Z wyglądu przypominał ten typ aktorów charakterystycznych, którym zawsze wyznacza się role bogatych wujków, prezydentów czy defraudantów z wielkich firm.

Wichura wstrząsnęła posadami budynku.

W domu naprzeciwko Wally Jackson stał w oknie — sylwetka obrysowana światłami w salonie. Ręce wciśnięte za pasem — wyraźnie znudzony. Były naciski, żeby zacząć podstemplowywać grunt przy plaży. Za tym wszystkim stał Harry. Z powodu częstych sztormów tracili dużo ziemi. Ludzie z wolna zaczynali się poddawać. Ceny nieruchomości na Amity spadły o dwadzieścia procent w ciągu ostatnich trzech lat. Nikt nie wierzył, żeby przed tą wyspą była jakaś przyszłość.

Po drugiej stronie Penobscot McCutcheonowie i Broadstreetowie grali w bezika. Gra w karty podczas huraganu weszła już do tradycji. Podczas wielkich sztormów McCutcheonowie i Broadstreetowie zasiadali do kart. Kiedy w zeszłym roku w wyspę uderzyła Frances o sile pięciu stopni, wszyscy się wynieśli, a oni zostali. — Woda trochę się podniosła — rzucił później od niechcenia McCutcheon, nie do końca kryjąc się z pogardą dla słabego ducha sąsiadów — ale nie należy robić z tego problemu. Wiecie, tradycja i te rzeczy.

Koniec końców McCutcheonów, Broadstreetów i tę ich grę zmiecie pewnego dnia do Atlantyku.

Darwin nadal działa.

Zadźwięczał dzwonek modemu.

Wald przeszedł przez pokój w samych skarpetach, przystanął po drodze, żeby dopełnić szklaneczkę. Coś walnęło w dach.

Na biurku czekała nań trzystronicowa wiadomość. Już sama okładka przyciągnęła jego uwagę — przekaz pochodził z Quraquy.