Znajdowali się z powrotem w centrum kontroli projektu, otoczeni technikami i analitykami Beekmana. Sam Beekman wydał z siebie głębokie westchnienie.
— Wiecie, jak to jest podczas rekonesansu — rzekł. — A w tym przypadku ekipa zbierała się stamtąd w dość szybkim tempie.
— Dobrze — uśmiechnął się złośliwie Marcel. Przyglądanie się reakcji najważniejszego kierownictwa w chwili, gdy nadeszły wieści, sprawiło mu przyjemność. Chyba coś przeoczyliśmy na Deepsix. — Gunny, jak będziesz gotowy do transmisji raportu, daj znać.
Beekman pochylił się, a po dwudziestu minutach odezwał się:
— Przejrzeliśmy jeszcze raz nagrania, Marcelu. Spójrz na to.
Na ekranie pojawiło się pole śnieżne. Zdjęcie było zrobione z satelity, wyglądało na dość zwyczajne: krajobraz z falującymi wzgórzami, tu i ówdzie kawałek lasu. Miejsce sprawiało wrażenie wymarłego, ale cała planeta była wymarła.
— Czego mam szukać?
— Tu — rzekł jeden z naukowców, młody blondyn, który miał na imię Arvin, Ervin, czy jakoś tak.
Cień.
Budynek. Tym razem nie było wątpliwości.
— Gdzie to jest?
— Północna Transitoria. Kilkaset kilometrów na południe od wybrzeża.
Iglica. Wieża.
Powiększyli obraz. Wyglądała na zbudowaną z kamiennych bloków. Dostrzegł kilka okien.
— Jakie to jest wysokie?
— Trzy kondygnacje. Pod powierzchnią śniegu pewnie jeszcze ze trzy.
Gapił się. Wieża i śnieg. Zimne, puste, nieprzyjazne miejsce.
— Nie wygląda na zamieszkałą.
Marcel przytaknął. Wyglądała na starą, a otaczający ją śnieg na nietknięty.
— W oknach chyba nie ma szyb — powiedział ktoś.
Pojawiła się mapa z zaznaczonym miejscem. Znajdowało się na południe od Oceanu Coraggia. Niedaleko Zatoki Złych Wieści.
Dobra nazwa, pomyślał.
— Co jest pod śniegiem?
Beekman skinął na kogoś, kto nie był widoczny na ekranie. Pojawiła się siatka linii. Domy. Ulice. Może parki miejskie. Przez środek biegło coś, co mogło kiedyś być aleją albo kanałem. Raczej kanałem, bo parę przecinających go ulic wyglądało na mosty.
— Duże to.
Beekman skinął głową.
— Tam mogło mieszkać jakieś dwadzieścia tysięcy osobników. Ale w sensie rozmiaru dróg i budynków jest małe. Wydaje nam się, że ulice mają szerokość zaledwie paru metrów. Czyli są wąskie, niezależnie od standardu. I jest coś jeszcze — zaznaczył grubą linię, która wyglądała, jakby otaczała sieć. — To wygląda na mur.
— Fortyfikacje.
— Zapewne tak. I to fortyfikacje, które wyglądają, jakby pochodziły sprzed epoki cywilizacji technicznej. — Zrobił niepewną minę. — Szkoda, że nie mamy tu eksperta.
Wieża sprawiała wrażenie połączonej z murem.
— Niczego więcej nie widać spod śniegu?
— Nie. Wszystko jest zasypane.
Przedtem miał nadzieję, że wieża, którą wczoraj odkryli, okaże się jakimś dziwem natury, może złudzeniem. Ale to…
— W takim razie już mamy pięć miejsc — oznajmił Marcel. Pięć miejsc, gdzie objawił się rozum. — Czy na tej planecie są jeszcze jakieś inne budowle, Gunther?
— Na razie nie znaleźliśmy, ale dopiero zaczęliśmy szukać. Na pewno będą. — Z roztargnieniem szarpnął brodę. — Marcelu, trzeba tam posłać ludzi. Dowiedzieć się, kim oni są. Albo byli.
— To niemożliwe — odparł Marcel.
Dyrektor projektu spojrzał mu w oczy. Beekman mówił cicho, łagodnie, żeby nie stwarzać wrażenia, że się nie zgadza.
— To jest szczególna sytuacja. Podpiszę rezygnację ze wszystkich procedur czy instrukcji, które zakazują nam działania. Ale musimy tam polecieć i przyjrzeć się.
— Gunny, chciałbym ci pomóc — odparł Marcel — ale to naprawdę niemożliwe. Nie mamy lądownika.
Beekmanowi szczęka opadła zupełnie dosłownie.
— To nie może być prawda — odparł. — W ładowni są trzy.
— To są wahadłowce. Przeznaczone do lotów ze statku na statek. Nie mogą latać w atmosferze.
— Jesteś pewien? — Był mocno rozczarowany. — Musimy coś wymyślić.
— Nie mam pojęcia, co — odparł Marcel. — Wyślij raport. Niech się Gomez martwi.
— Jak to możliwe, że nie mamy lądownika?
— Nie możemy przewozić zbędnej masy. Lądowniki są ciężkie. Podczas tej wyprawy nie planowaliśmy lądowania.
— Kto podjął taką decyzję? — parsknął Beekman. — Zresztą nieważne. Mamy nauczkę, jeśli chodzi o bycie przygotowanym na różne sytuacje.
— I tak nie masz nikogo, kto miałby wystarczające kwalifikacje do prowadzenia badań.
— Kwalifikacje? — Beekman zrobił minę człowieka walczącego ze stadem idiotów. — Mam na myśli rozejrzenie się po starej budowli. Poszukanie próbek pisma na ścianie, zrobienie paru zdjęć. Może znalezienie paru skorup. Jakich do tego trzeba kwalifikacji?
Marcel wyszczerzył się w złośliwym uśmiechu.
— Żeby nie potłuc skorup.
— Dobrze, w takim razie zawiadamiamy Akademię. Niech wyślą inny statek, jeśli chcą. Ale będą musieli się pospieszyć.
— Pewnie tak zrobią — odparł Marcel. Wiedział, że nie ma czasu, by druga misja zdążyła dolecieć z Ziemi. Będą musieli kogoś zawrócić.
III
Dziwi mnie, że męstwo i odwaga nie zostały wyplenione pośród ludzkiej rasy. Te cechy zwykle zanikają dość wcześnie i nie ma warunków, żeby przekazać je w genach. Następne pokolenia wychowują raczej ludzie, którzy w obliczu zagrożenia mdleją.
Hutch nie była zachwycona perspektywą spędzenia kilku następnych tygodni na pokładzie „Wildside” z Randallem Nightingale’em. Jadał z innymi pasażerami, a czasem zaglądał do wspólnej świetlicy, ale nie miał zbyt wiele do powiedzenia i widać było, że czuje się niepewnie. Był niskiej postury, chudy, siwy, zaledwie o parę centymetrów wyższy od drobniutkiej Hutch.
Dla człowieka o samotniczych zapędach sytuacja była niewesoła. Lot między Quraquą a Ziemią zabierał zwykle dwudziestu pasażerów. Gdyby tak było i teraz, Nightingale mógłby łatwo skryć się w swojej kajucie i nikt by tego nie zauważył. Ale było ich tylko czworo. Pięcioro, licząc Hutch. Czuł więc presję i robił, co mógł, żeby się socjalizować.
Niestety, jedyne, co mu się udawało, to wytworzyć atmosferę napięcia i niepewności. Tam, gdzie się pojawił, śmiech zamierał i wszyscy nagle zaczynali rozpaczliwie szukać tematu do rozmowy.
Biosfera na Pinnacle liczyła sobie sześć miliardów lat, była więc najstarszą ze znanych. Nightingale spędził tam prawie dziesięć lat, rekonstruując jej historię. Większość prac teoretycznych już zakończono, więc Hutch nie dziwiła się, że naukowiec wraca do domu. Wydało jej się wszelako dziwne, ze wybrał właśnie ten moment.
Chcąc zaspokoić ciekawość, szukała okazji, żeby porozmawiać z nim sam na sam. Kiedy taka się trafiła, Hutch zapytała go niezobowiązującym tonem, czy ktoś w jego rodzinie zachorował.
— Nie — odparł. — Wszystko w porządku.
Ale nie powiedział już nic więcej. Nawet nie zapytał, czemu ją to interesuje.
Hutch uśmiechnęła się i wyjaśniła, że przyszło jej to do głowy, bo jego nazwisko pojawiło się na liście pasażerów zaledwie kilka godzin przed startem.
Wzruszył ramionami.