Błyskawica eksplodowała gdzieś w górze, zalewając wszystko na sekundę ostrym światłem.
Zewnętrzna powierzchnia windy była gładka, bez żadnych uchwytów. Sufit był niski, ale nie dało się wyjść na dach. Nie widziała sensu w wychodzeniu na niego, nie mając czegoś, na czym można stanąć.
Winda znów się osunęła. Coś z łomotem uderzyło o jedną ze ścian.
Hutch cofnęła się i próbowała się zastanowić. Nie było łatwo jasno myśleć ze świadomością, co może się stać w każdej chwili.
Sięgnęła po swoją lianę, podeszła do otworu i wyjrzała na dach. Położyła się na brzuchu, wychyliła i spojrzała pod spód. Wisiała tam para lin. I dostrzegła tę przerwę, zaledwie kilka metrów poniżej. Brakowało szyn.
W tej sytuacji miała zaledwie parę minut.
Wyjęła laser, stanęła przy drzwiach i wycięła dziurę na wysokości pasa. Sekundę później — drugą, z lewej strony, na wysokości ramienia, tuż nad pierwszą. E-skafander chronił ją przez zimnem i upałem, ale nie była pewna, co się stanie, jeśli postawi stopę na gorącym metalu. Z drugiej strony, nie miała czasu czekać, aż wszystko ostygnie.
— Hutch — przez burzę przebił się głos Kellie. — Wylądowaliśmy i ładujemy kondensatory.
— W porządku.
— Dasz radę wyjść z windy?
— Dam ci znać.
Podeszła z powrotem do drzwi, zmierzyła odległość, spróbowała przekonać samą siebie, że nie ma różnicy między tym, co próbuje zrobić, a wspięciem się na dach garażu, co tyle razy robiła jako nastolatka.
Wychyliła się i złapała najwyższy z uchwytów. Deszcz lał tak, że zapierało jej dech. Choć chronił ją skafander, z psychologicznego punktu widzenia wyglądało to, jakby pola tam nie było. Znów efekt McMurtriego.
Zebrała całą odwagę, wysunęła się na przód windy, włożyła stopę do dolnego otworu, wspięła się szybko do góry i wpełzła na dach. Mocowanie liny znajdowało się na środku, a dach był lekko pochylony. W pierwszym odruchu chciała podejść do środka, by odejść jak najdalej od brzegu. Ale to nic by nie dało.
Patrzyła, jak siatka skośnych i poziomych belek powoli się przesuwa. W górę. Były okrągłe i bardzo wąskie. Nie grubsze od jej nadgarstka. Jakiego materiału budowlanego używały te istoty?
Przesunęła się w stronę konstrukcji, przywiązała jeden koniec liany wokół nadgarstka i przeszła z dachu na belkę. Winda znów opadła, a Hutch odchyliła się i stała tak, aż winda zjechała niżej. Owinęła lianę wokół belki i ciasno zawiązała, po czym uświadomiła sobie, że przestała oddychać. Usiadła ostrożnie, z obiema nogami po jednej stronie szyny, choć wolałaby usiąść okrakiem, bo tak było bezpieczniej, choć mniej wygodnie.
— Hutch? — odezwała się Kellie.
— Wyszłam z windy.
— Wszystko w porządku?
— Tak. Chyba tak.
— Gdzie jesteś?
— Siedzę na belce.
Kolejne błyskawice. Łączność urwała się na chwilę. Kiedy wróciła, Kellie spytała:
— Jesteś bezpieczna?
— Wszystko gra.
— Za jakąś godzinę naładujemy kondensatory.
— Daj spokój. Zabijesz nasz wszystkich. Poczekaj do rana.
— Hutch…
— Rób, co ci mówię. W ten sposób wszyscy będziemy mieli większe szanse.
Winda nadal opadała wolno. Zatrzymała się, przez kilka minut wydawało się, że utknęła na dobre, po czym wypadła z konstrukcji, z szyn, i zaczęła spadać. Chwilę później Hutch usłyszała, jak rozbija się w lesie.
GORĄCA LINIA
Jedna z dwóch osób, które dziś rano utknęły w windzie, pozostaje nadal w niebezpieczeństwie…
Nicholson wolałby teraz siedzieć w swojej chacie w górach Adirondacks. Nigdy w życiu tak bardzo nie pragnął wycofania się z branży i tego, żeby wszyscy zapomnieli o jego roli w całej tej aferze. Miał nadzieję, że nic mu nie zrobią. Był jednak wstrząśnięty i nienawidził, jak zmuszano go do podejmowania decyzji, które kiedyś mogły odbić mu się czkawką. Rozpaczliwie pragnął, by już było wiadomo, że wyszedł z całej sytuacji bez szwanku. Jeśli to mu się uda, będzie mógł uważać się za szczęściarza.
A ponadto bardzo chciał, żeby akcja ratunkowa się udała. Nie tylko dlatego, że byłby to argument na jego korzyść, ale dlatego, że kiedy już trochę opanował osobiste lęki, zaczął odczuwać współczucie wobec ludzi, którzy tam utknęli.
Wiedział, że jego priorytety, gdyby ktoś się o nich dowiedział, nie świadczyłyby o nim dobrze. I ten osąd wprawiał go w zakłopotanie, nakładając mu na ramiona jeszcze cięższe brzemię. Nie mógł jednak nic poradzić na to, co czuje. Nie znosił Marcela, nie z powodu tego, czego kapitan „Wendy” dotąd dokonał, ale dlatego, że nie był w stanie wymyślić planu akcji ratunkowej, który nie wiązałby się z bezpośrednim ryzykiem dla Nicholsona.
Lekki wstrząs poinformował go o korekcie kursu. Nieomal czuł masę obiektu, który holowała „Gwiazda”. Dostrzegał ją w zwolnionych reakcjach statku. I tak to wyglądało w tej chwili: „Gwiazda” była przyspawana do obcego artefaktu, a Nicholson był spętany swoją wcześniejszą decyzją, zezwalającą dwojgu pasażerom polecieć na planetę.
Moc, która przejawiała się drżeniem grodzi, pozwalała wszystkim czterem statkom nadświetlnym pchać swój ciężar wyznaczonym kursem. Statki właściwie nie miały możliwości manewrowania na boki. Mogły zmieniać nieznacznie kurs, korzystając ze strategicznie rozmieszczonych, bardzo wszechstronnych silników sterujących, ale tylko główne silniki mogły wykonywać manewry wpływające na pozycję walca Alfa. To oznaczało, że — praktycznie rzecz ujmując — całość leciała wyłącznie opierając się na polach grawitacyjnych i inercji, które miały załatwić resztę.
Dobrze po rozpoczęciu manewru Lori zameldowała, że lecą prosto na cel. Nicholsonowi cała ta operacja wydała się niepotrzebnie skomplikowana. Nie miał jednak żadnego powodu, by uważać, że plan się nie powiedzie. Poza własnymi przeczuciami.
Silniki pracowały w trybie jałowym. Ciąg był wytwarzany gdzie indziej, przez jeden lub więcej statków. Nie dało się tak skalibrować mocy, żeby tylko ją zwiększać lub zmniejszać, więc komputery dokonywały korekt, uruchamiając silniki różnych statków w różnych kombinacjach w zależności od tego, co chciały osiągnąć. Istna symfonia.
Na jednym z bocznych ekranów widać było wygenerowany obraz „Wieczornej Gwiazdy”. Statek widniał na tle gwiazdozbiorów, ciepły i rozświetlony na tle pustki. Walec przedstawiono jako kreskę grubości włosa, rozciągającą się do brzegów ekranu. Strzałki wskazywały: 44 km do „Zwicka” i 62 km do „Wildside”.
Dolał sobie kawy i zobaczył, jak Marcel dyskutuje zawzięcie z Beekmanem. Zgodnie z planem, jaki mu przekazali, następny manewr miał być za kilka godzin — znów korekta ustawienia Alfy i umieszczenie walca na właściwej trajektorii.
Marcel skończył rozmowę, rozejrzał się i dostrzegł spojrzenie Nicholsona.
— Może jakieś śniadanie, Eriku?
Nicholson zerknął na Beekmana.
— Zastanawiam się, czy jednak nie byłoby lepiej, gdybyśmy tu zostali. Na wypadek, gdyby się coś stało.
— Coś się już dzieje — rzekł tamten. — Wiesz, że Hutch utknęła.
— Tak. Słyszałem.
Było już po czwartej rano.
— Nie przypuszczam, żebyśmy byli potrzebni przez następnych kilka godzin. Lori ma wszystkie potrzebne dane. Autsajderzy wyjdą na zewnątrz, jak tylko warunki na to pozwolą.
— A jeśli pojawi się jakiś problem?
— Jeśli będzie to mały problem, poradzimy sobie.