Выбрать главу

— A jeśli duży?

— To wszystko na nic — odparł Beekman rzeczowym tonem. — W tej chwili nie możemy już wykonać żadnej większej korekty.

A może jednak należy posiedzieć z Clairveau i z Beekmanem. Jeśli akcja się powiedzie, ludzie zapamiętają obraz dwóch kapitanów i szefa zespołu naukowców, wspólnie omawiających plany ratunku.

Burza elektryczna najwyraźniej nie zamierzała osłabnąć. Deszcz lał, wiatr wył.

Bezpośrednie niebezpieczeństwo wiązało się z możliwością, że jakiś piorun trafi w konstrukcję. E-skafander chronił przed wyładowaniami o małej mocy, ale bezpośredniego trafienia Hutch by nie przeżyła. Na szczęście konstrukcja windy nie sterczała w powietrzu. Znikała gdzieś w ruinach budynku. Ale i tak była to masa nieosłoniętego metalu. Trafienie wydawało się nieuniknione.

Nie przychodził jej do głowy żaden pomysł na zejście z tego żelastwa. Skalna ściana była gładka. Kilka wątłych krzewów, jakie na niej rosły, nigdy by jej nie utrzymało. Wyżej, nieco w bok, było drzewo. Wyglądało na stare i postrzępione, ale Hutch pomyślała, że może jednak zdołałoby ją utrzymać. Niestety, to musiałby być długi skok i była raczej pewna, że się nie uda.

Kellie nie rozłączała się i w potokach zakłóceń regularnie pytała, czy wszystko w porządku.

Omywał ją deszcz. Dzięki skafandrowi była sucha, ale nie było nic widać.

— Jesteś pewna, że nie możesz jakość zejść z konstrukcji?

Hutch potrząsnęła niechętnie głową. Ciągłe wracały do tego tematu.

— To chyba mówi wszystko.

— Nie. Nie przylatujcie tu. Poczekajcie.

— Ale…

— Coś wymyślę. Największe szanse mam, jak poczekacie.

Kolejny piorun eksplodował gdzieś w górze. Podskoczyła i pewnie by spadła ze swojej grzędy, gdyby nie była przywiązana. Prawie przyzwyczaiła się do nieustannego przeżywania strachu, przez co czuła się wyczerpana i otępiała. Drzewo uginało się pod falami deszczu.

Konstrukcja zadrżała. Trzęsienie ziemi albo piorun, to już nie miało znaczenia. Spojrzała na wschód. Jerry miał niedługo wzejść, ale niebo było za bardzo zachmurzone, żeby dało się go zobaczyć. Niech Bogu będą dzięki za takie małe gesty.

Kiedy lądownik zaczął opadać, Kellie przyspieszyła, nabrała wysokości i wróciła na szczyt góry w nadziei, że tak będzie mogła wymyślić jakiś sposób ratunku. Niestety, mimo silnego wiatru szczyt był nadal zasnuty mgłą. Burza elektryczna odcięła ich od „Wendy”, więc nie miał kto ich poprowadzić. Kiedy MacAllister nalegał, żeby jednak spróbowali, rozważnie wytłumaczyła mu, że jeśli wszyscy się zabiją, Priscilli Hutchins w ten sposób nie pomogą.

Opowiadała się więc za tym, żeby polecieć na dół, do połowy wysokości góry. Słyszeli szum wdzierającego się oceanu, więc i tam musieli trzymać się wysoko położonych miejsc.

MacAllister w szumie deszczu gapił się ponuro w iluminator, w migoczącą ciemność.

Powarkiwali na siebie i narzekali, że siedzą i nic nie robią. Późnym wieczorem MacAllister w końcu zasnął. Nightingale, nie mając się z kim kłócić, siedział obojętnie w swoim fotelu, aż Kellie zastanawiała się, czy nie śpi. Około północy stracili łączność z Hutch.

Pioruny waliły przez całą noc. Kellie zasnęła i spała twardo, obudziła się tylko raz, słysząc prowadzoną szeptem rozmowę między swoimi pasażerami. Nightingale obarczał się winą za opóźnienie akcji ratunkowej i brał na siebie odpowiedzialność za trudną sytuację, w jakiej znalazła się Hutch. Kellie wyobrażała sobie, co on może myśleć: że Priscilla została tam, żeby on mógł się wydostać. I znów kobieta uratowała go za cenę własnego życia. Ku jej zaskoczeniu Mac odpowiedział mu, że to się mogło zdarzyć każdemu.

Trudno było ocenić, co on naprawdę myśli. Mac zwykle pokazywał światu twarz cynika. A jednak nalegał, żeby próbowali ratować Hutch, choć Kellie tłumaczyła mu, że to nie ma sensu, nie w ciemności, nie przy tym wietrze, że tylko zaryzykowaliby własne życie.

Niewiele mówił od chwili, gdy Hutch i Nightingale wyszli rankiem zbadać sześciokątną budowlę. To musi być dla niego trudne, pomyślała. Zwykle pozostawał w centrum uwagi. Wszyscy traktowali go poważnie, zawsze liczyli się z jego opinią. Mieszkał w najlepszych hotelach, wszędzie cieszył się zainteresowaniem mediów. A teraz wszystkie jego czynności ograniczyły się do walki o przetrwanie, kurczowego trzymania się życia, balansowania na granicy życia i śmierci. Przez ostatnie dwanaście dni jedyną kwestią było: co potrafi zrobić? A przecież okazało się, że jest zdolny do czynów, o które by go nie posądzała.

Kiedy wrócą do domu, pomyślała, jeśli wrócą, poprosi Marcela o rekomendację dla Maca. To będzie coś godnego oglądania, Gregory MacAllister odbierający nagrodę Akademii. Nigdy nie narzekał, czasem tylko krzyczał na jakieś obiekty nieożywione. Na przykład na Jerry’ego. Robił wszystko, co mógł, w granicach swoich fizycznych możliwości, i nie okazał się wrzodem na tyłku, o co wszyscy go na początku podejrzewali.

— Mój Boże — powiedział.

W kabinie pojaśniało i znów pociemniało. Grzmot rozdarł noc.

— Ten trafił w windy — rzekł Nightingale.

— Hutch! — Mac postukał w komunikator. — Priscillo! Odezwij się.

Był już prawie świt, pięć godzin do spotkania z podbierakiem Marcela. Nie zaczęło się jednak jeszcze robić jasno. Nightingale siedział zobojętniały, słuchając wycia wiatru; MacAllister skulony za nim, zaciskając zęby przy każdym uderzeniu pioruna.

Nigdy nie czuł się pewnie, używając przydomka „Hutch”. Dla niego było to imię jak dla robotnika z fabryki, absolutnie nieodpowiednie dla walecznej, może nawet nieco lekkomyślnej kobiety. Zastanawiał się, czy ci ludzie nie mają słuchu.

Zaczął w myślach układać hołd dla niej. Miałby się ukazać w „Kwartalniku Łowcy Przygód”, publikacji, w której redagowaniu Mac brał udział przez sześć lat i do której ciągle pisywał.

— Masz coś? — spytał Kellie, która znów próbowała nawiązać łączność.

Potrząsnęła głową. Tylko trzaski zakłóceń.

— Chyba już czas — rzekł Nightingale.

— Jeszcze nie — odparła.

MacAllister wrócił do swojej pracy.

Priscilla pochodziła z małego miasteczka w Ohio.

Skąd ona naprawdę była? Będzie musiał sprawdzić. Oczywiście nie miało znaczenia, czy to było Ohio czy Szkocja. Ani czy w ogóle było to małe miasteczko.

Priscilla pochodziła z dolnego Bronksu.

Brzmi równie dobrze.

Pracowała dla Akademii Nauki i Techniki jako pilot, za standardowe wynagrodzenie, wykonując nudne loty między Ziemią a stanowiskiem archeologicznym na Pinnacle czy czarną dziurą Marmara.

Dwadzieścia lat temu brała udział w ekspedycji do Obłoków Omega, dziwnych struktur, które rodziły się falami w centrum galaktycznym, po czym atakowały baseny i dwudziestopiętrowe wieżowce. Wszyscy uczestnicy tej ekspedycji wydali potem swoje pamiętniki, a Priscilla Hutchins po prostu wróciła do pilotażu.

Zapomnieliśmy o niej. I mogliśmy nigdy nie zauważyć, że ktoś taki istniał. Gdyby w końcu nie wysłano jej na Deepsix.

Chrząknął i wykreślił „centrum galaktyczne”. Brzmiało jak nazwa domu towarowego.

Nightingale wstał i ruszył do ekspresu z kawą. Kellie próbowała czytać, ale szybko zauważyła, że nie robi żadnych postępów.