Выбрать главу

Jest taki gen, który jest w nas wszystkich, a sprawia, że kiedy stajemy w obliczu trudnej sytuacji, zawsze wybieramy gorsze wyjście. Dlatego właśnie wiele rzeczy się nie udaje, marzenia się nie spełniają, ambicji nie udaje się zrealizować. Życie dla większości z nas jest serią niewykorzystanych możliwości.

Gregory MacAllister, Dziennik Deepsix
Czas do rozpadu (prognoza): 12 godzin

Hutch doszła do wniosku, że chętnie zażyłaby jakiś środek uspokajający. Te, które miał w plecaku Mac, teoretycznie nie powinny mieć skutków ubocznych, kiedy już zakończyły działanie, więc powinni być bezpieczni, ale Hutch czasem źle reagowała na takie substancje i wolała nie ryzykować utraty trzeźwego osądu przed ostatnim lotem.

Ostatni lot. W górę albo w dół.

Próbowała nie poddawać się emocjom, zdystansować się do tego wszystkiego. Myślała o tym, co ich czeka, o gigancie, który miał spaść z nieba.

Precyzja, powtarzał Marcel. Wszystko musi być zrobione bardzo precyzyjnie. Mają tylko jedną szansę. Sieć opadnie w dół i powędruje w górę. W najlepszym razie będzie miała minutę, by znaleźć kryzę i wlecieć w otwór.

W kabinie panował ponury nastrój. MacAllister próbował żartować, opowiadając, że jeśli wyjdą z tego cało, zwróci się do biskupa z New Jersey z prośbą o nauki religijne.

Wszyscy się zaśmiali, ale jakoś bez przekonania.

Czasem, bezskutecznie, Hutch próbowała nawiązać kontakt z Marcelem.

— Będę szczęśliwy — powiedział Nightingale — jak to wszystko się skończy. Tak czy inaczej.

Hutch pokiwała głową, jakby się z nim zgadzała; tak jednak nie było. Życie było cudowne, a ona ze wszystkich sił chciała żyć. Tak, byłaby szczęśliwa, gdyby to oczekiwanie już się skończyło, ale wpadnięciem w niebiańską sieć Marcela i byciem odholowanym w bezpieczne miejsce. Trudno było sobie wyobrazić, że coś takiego naprawdę się stanie.

Mac przyniósł trochę owoców i orzechów, ale nie miała apetytu.

— To ci dobrze zrobi — upierał się.

— Wątpię.

Mimo to odnosiła wrażenie, że powinna coś zjeść. Wybrała ciemnoczerwoną kulę, która ze smaku i z wyglądu przypominała granat. Nightingale wybrał kilka orzechów i rozsiadł się, żeby się nimi rozkoszować. Mac zrobił kawę i napełnił filiżanki.

— Spodziewamy się jakichś problemów podczas lotu w górę? — spytał, mając na myśli burzę.

— Nic się nam nie stanie.

Mieli zapas paliwa nawet z nadmiarem. Wystarczy na lot do punktu kontaktu, a nawet z powrotem, gdyby pojawiła się taka konieczność. Gdyby to miało znaczenie.

— Poradzimy sobie. O ile nie będzie o wiele gorzej. Siedzieli przez chwilę, jedząc owoce i patrząc na deszcz.

— Wszystko w porządku, chłopaki? — spytała.

Nightingale skinął głową.

— Przykro mi z powodu windy — powiedział. — Ja…

— W porządku. Nie przejmuj się.

Mac pociągnął długi łyk kawy.

— Chwila zwierzeń.

— Z czego chcesz się zwierzyć, Mac? — spytała Kellie.

— Ja? — Zastanowił się. — Nie zawsze zachowywałem się racjonalnie.

— Wiemy — odparł Nightingale. — Cały świat wie.

— Po prostu pomyślałem, że chcę coś powiedzieć. Zrobiłem coś złego.

— Daj spokój. Nie sądzę, żeby ktoś ci to wypominał.

— Chyba nie całkiem masz rację, ale nie o to mi chodzi.

— Mac, kiedyś powiedziałeś, że ludzie, którzy się nad sobą użalają, tylko marnują energię.

Skrzywił się.

— Nie przypominam sobie. Co dokładnie powiedziałem?

— „Należy tak długo bić się z sumieniem, aż się podporządkuje, żeby wiedziało, kto tu rządzi”.

— Ja to powiedziałem?

Podczas całej tej wymiany zdań Nightingale wyglądał na zewnątrz, obserwując deszcz. Teraz odwrócił się i utkwił wzrok w MacAllisterze.

— Niezupełnie. Ale nie jestem wstanie sobie przypomnieć dokładnego cytatu. Daj spokój, Mac. Było, minęło.

Lądownik zatrząsł się, gdy przetoczyła się po nim kolejna fala. MacAllister chwycił swój talerz, zanim ten spadł mu na podłogę.

— Cała planeta się rozpada — rzekł.

Kellie poprawiła uprząż.

— Ile jeszcze?

— Niedługo — odparła Hutch.

Dziwne, ale wiatr wydawał się słabnąć. Deszcz zelżał, choć nigdy nie przestał padać. Hutch znów spróbowała użyć radia.

Niebo nagle wypełniło się ptakami. Wszystkie należały do jednego gatunku, czarne z białymi końcami skrzydeł, wielkie, wdzięczne, rozkładające skrzydła, by pochwycić wiatr. Ich lot był chaotyczny, niezorganizowany. W pewnym stopniu wyglądało to, jakby coś miotało nimi po niebie. Usiłowały jednak lecieć w kluczu. Wiatr zelżał, przegrupowały się, a potem, jak jeden organizm, skręciły na północ. One wiedza, pomyślała Hutch. One wszystkie wiedzę.

Kiedy bombardowanie się skończyło, Scolari i reszta Autsajderów wrócili na kadłub i dokończyli spawanie. Ustawili walec dokładnie równolegle do statku, jak poprzednio. Tę samą procedurę wykonywał zespół „Wieczornej Gwiazdy”. Na pozostałych dwóch statkach ekipa spawała walec pod kątem dwudziestu siedmiu i trzydziestu jeden stopni. To miało pozwolić „Wendy” i „Wildside”, które podczas operacji wyciągania miały być z przodu, na rozpoczęcie umieszczania walca na orbicie.

Wkrótce potem rozeszła się wieść o śmierci pilota wahadłowca, który ich ostrzegł.

Scolari i jego zespół skończyli pracę i po dwóch i pół godzinie wrócili do śluzy. Wszystkie cztery statki były znów przyspawane do Alfy, tylko że teraz były odwrócone.

Choć dopiero zaczął pracę dla TransGalactic, Klaus Bomar był najstarszym członkiem załogi „Gwiazdy”, nie licząc samego kapitana. Ponieważ był pracownikiem tymczasowym, Nicholson czasem zapraszał go do siebie na drinka i bardzo go polubił. Marcel mylił się co do Nicholsona: ten miał na pokładzie kogoś, z kim się przyjaźnił.

Nicholson bardzo przeżył tę śmierć.

Jeden z wahadłowców „Wendy” ustawił się wzdłuż pojazdu Drummonda. Śluza otworzyła się i Drummond przyjął na pokład lekarza: Embry Desjardin.

Zadaniem Drummonda było trzymać się blisko sieci i przejąć rozbitków, gdy tylko oddalą się od atmosfery. Embry miała być w pobliżu na wypadek, gdyby potrzebny był lekarz.

Przedstawili się i wymienili uściski dłoni. Potem Drummond zwrócił się do Janet.

— To już chyba wszystko. Jeśli chcesz wracać na „Gwiazdę”, to transport czeka.

Odmówiła.

— Jeśli nie masz nic przeciwko, wolałabym tu zostać podczas akcji ratunkowej. Może się na coś przydam.

Drummond spojrzał na Franka, który uniósł kciuk w górę.

— W porządku, Karen — zwrócił się do drugiego pilota. — Ruszamy.

Karen mrugnęła światłami i ruszyła.

— Czas ruszać — oświadczyła Hutch. — Trzeba odciąć linę.

Marcel, Beekman i Nicholson udali się na mostek „Gwiazdy”. Z zadowoleniem obserwowali napływające meldunki. Wszystko zabezpieczone. Wszyscy na stanowiskach.

Teraz musieli już tylko czekać, aż pęd nadany nowemu artefaktowi, czyli walcowi Alfa przyczepionemu do czterech statków nadświetlnych, wsunie sieć do atmosfery i zaniesie ją nad Morze Mgliste.

Nicholson był dziwnie milczący. Wreszcie obrócił się do Marcela i uścisnął mu rękę.