Выбрать главу

— Zdecydowałem się w ostatniej chwili.

— Cóż, to dobrze, że wszystko w porządku.

Zakończywszy rozmowę, jeśli w ogóle można tak nazwać tę wymianę zdań, Hutch udała się na mostek i wyszukała pliki na temat misji Nightingale’a.

Układ Maleivy został po raz pierwszy zbadany przez załogę statku „James P. Taliaferro” dwadzieścia jeden lat temu. Wyniki tych badań wywołały poruszenie w naukowej społeczności, z dwóch powodów: na Maleivie III było życie, i właśnie ta planeta miała się zderzyć z gazowym gigantem. Ekspedycję pod dowództwem Nightingale’a przygotowano i wysłano w atmosferze entuzjazmu i kontrowersji.

O stanowisko dowódcy misji ubiegali się inni, lepiej wykwalifikowani. Akademia oświadczyła, że Nightingale został wybrany, bo jest energiczny. To człowiek o doskonałych umiejętnościach oceny sytuacji. To, że nie miał doświadczenia w badaniu nieznanych biosfer, było zrozumiałe, bo inni kandydaci też go nie mieli. Był młodszy niż wielu innych, których widziałoby na tym stanowisku wpływowe gremium, a tak się złożyło, że był też mężem córki jednego z członków komisji.

Cała misja okazała się jedną wielką katastrofą, a odpowiedzialność zrzucono na barki Nightingale’a.

Niewykluczone, że to, co zdarzyło mu się na Maleivie III, mogło się zdarzyć każdemu. Kiedy jednak czytała ataki na dokonaną przez niego ocenę sytuacji, słabo zamaskowane sugestie, że okazał się tchórzem, zaczęła się zastanawiać, czemu nie uciekł na jakieś odludzie i nie schował się przed wszystkimi.

Nikt dotąd nie przyzwyczaił się do szarej mgły korytarzy nadprzestrzennych, jaką widać było ze statku poruszającego się z nadświetlną prędkością, ani do wrażenia, że statek porusza się bardzo wolno. Podróżnicy obserwujący otoczenie odnosili wrażenie, że przemieszczają się w ciężkiej mgle, z prędkością kilku kilometrów na godzinę.

„Wildside” przemykał w ciszy przez mgłę, a Hutch łatwo mogła sobie wyobrazić, że jest gdzieś na północny wschód od Nowej Fundlandii i sunie po Atlantyku, nasłuchując, czy nie rozlegnie się odgłos rogów ostrzegających przed mgłą. Zaprogramowała ekrany na statku, udające okna, by wyświetlały widoki górskie, zdjęcia miast, co tylko zażyczyli sobie pasażerowie. Siedząc we wspólnej sali, patrzyła na Londyn widziany z lotu ptaka. Był środek dnia, wczesne popołudnie, środek zimy. Padał śnieg.

Szósty dzień lotu.

— Co tam jest? — spytał Scolari, który jadł z nią lunch.

— Nic — odparła. Potrząsnął głową.

— Coś musi być.

— Nic nie ma. Poza mgłą.

— A skąd się bierze ta mgła?

— Wodór i hel. I parę innych gazów. To nasz wszechświat, tylko w nieuporządkowanym i zimnym stanie.

— Jak to się stało?

Wzruszyła ramionami.

— Nic wielkiego się nie uformowało. To ma jakiś związek z różnicą grawitacji. Fizycy odpowiedzą, że prawdziwe pytanie brzmi: dlaczego my mamy planety i gwiazdy?

— Grawitacja jest tu inna? — spytał.

Jedli owoce. Hutch wybrała ananasa i banana z plasterkiem sera, na ziarnach zboża. Żuła przez chwilę, delektując się smakiem, po czym skinęła głową.

— Jest niższa, o wiele słabsza niż w naszym wszechświecie. Więc nic się nie tworzy. Chcesz zobaczyć, jak to wygląda?

— Jasne.

Hutch wydała Billowi polecenie, by wrzucił na ekran widok z przedniego teleskopu.

Widok Londynu zamigotał i zastąpiła go mgła.

Scolari przyglądał jej się przez jakąś minutę, po czym potrząsnął głową.

— Wygląda to, jakby dało się wyjść stąd i poruszać się szybciej pieszo.

— Gdyby było coś, po czym da się iść.

— Hutch, jak rozumiem, czujniki także nie działają?

— Zgadza się.

— Więc tak naprawdę nie wiemy, co tam jest. Co jest przed nami.

— Niczego nie może tam być. Ciała stałe się tu nie tworzą.

— A inne statki?

Dostrzegła, że pytający tak naprawdę się tym nie przejmuje. Scolari chyba nigdy się niczym nie przejmował. Wszyscy jednak byli zafascynowani podróżami nadświetlnymi. A zwłaszcza tym powolnym tempem. I złudzeniem cieni we mgle. Przyczyną występowania cieni były światła statku.

— Zgodnie z teorią — rzekła, przedstawiając mu opinię, którą już wiele razy wygłaszała — mamy własną, unikatową trasę. Tworzymy fałdę w chwili, gdy się zagłębiamy, i ta fałda znika, gdy wyskakujemy. Uważa się, że zderzenie z innym statkiem, czy choćby spotkanie go, jest niemożliwe.

Wszedł Nightingale, zamówił coś z automatu i przysiadł się.

— Ciekawy widok — zauważył.

— Możemy go zmienić.

— Nie, nie zmieniaj. — Wyglądał na zafascynowanego. — Tak jest dobrze.

Spojrzała na Scolariego, który wgryzał się w jabłko.

— Uwielbiam gotyckie klimaty.

Rozmowa najwyraźniej uwiędła.

— Planujesz powrót na Pinnacle, Randy? — spytała w końcu Hutch. — Czy będziesz się starać o inny przydział?

— Idę na emeryturę — rzekł takim tonem, jakby to było oczywiste.

Pogratulowali mu.

— Kupiłem domek nad morzem w Szkocji — mówił dalej.

— Szkocja! — Hutch była pod wrażeniem. — Co tam będziesz robić?

— Jest ukryty na odludziu, nad samym morzem — odparł. — Podoba mi się, że jest daleko.

— A co tam będziesz robić z czasem? — dopytywał się Scolari.

Nalał sobie kawy.

— Myślę, że przez pierwszy rok to pewnie nic.

Scolari pokiwał głową.

— To musi być przyjemne.

Zaczął opowiadać, że zgłosił się na posadę nauczyciela na Uniwersytecie Teksańskim i że dobrze będzie zobaczyć tych ludzi znowu po tylu latach. A potem zadał pytanie, które sprawiło, że Hutch mrugnęła:

— Randy, zamierzasz spisać wspomnienia?

To było jak wkroczenie na pole minowe. Scolari bez wątpienia wiedział, że Nightingale był w pewnym sensie sławny, ale mógł nie znać szczegółów.

— Nie. — Nightingale zesztywniał. — Nie sądzę, żeby wiele osób uznało moje życie za ciekawe.

Doświadczenie podpowiadało Hutch, że między nią a jej pasażerami tworzą się trwałe więzi. Lub też zaczynają się serdecznie nie znosić. Małe grupy na długich lotach zawsze zachowywały się według jednego lub drugiego wzorca. Parę lat temu miała na pokładzie socjologa, którego zadaniem było zbadać to zjawisko i nadać mu nazwę. Efekt kabla. Także i teraz spodziewała się, że grupa zacznie zachowywać się zgodnie z jednym z tych schematów.

Jak dotąd podróżnicy więcej rozmawiali niż zajmowali się rozrywkami. Nie nęciły ich gry i VR, którymi zwykle zajmowano się w podróży, a zamiast tego oddawali się konwersacjom.

Padło już kilka osobistych wyznań, co było znakiem, że pasażerowie stają się sobie bliscy, ale zwykle trwało to kilka tygodni. Trzeciego wieczora Embry zupełnie poważnie wyznała, że zastanawia się nad porzuceniem medycyny. Nie mogła znieść ludzi cały czas skarżących się na swoje samopoczucie.

— Świat jest pełen hipochondryków — rzekła. — Bycie lekarzem nie jest wcale takie, jak się większości ludzi wydaje.

— Moja matka była hipochondryczką — rzekła Toni.

— Moja też. Więc powinnam była wiedzieć, jak to wygląda, zanim poszłam na studia medyczne.

— A dlaczego poszłaś?

— Mój ojciec był lekarzem. I babka. Więc jakoś… tego ode mnie oczekiwano.

— A co byś robiła, gdybyś zrezygnowała?

— Zawsze można pracować naukowo — podsunął Scolari.

— Nie. Tak naprawdę mnie to już nie interesuje. Znudziło mnie.