Выбрать главу

Frank nie zgadzał się z tym.

— Kryza wygląda na dużą, ale to dlatego, że jesteśmy nad nią. I opadamy z tą samą prędkością co ona. Lądownik będzie się zbliżał na mniej więcej stałej wysokości. Sieć opada w dół, a potem ma pójść w górę. Pilot będzie musiał wszystko zgrać, żeby wskoczyć we właściwym momencie. Jeśli się nie uda, wszystko na nic.

Lecieli w milczeniu. Embry, lekarka, patrzyła refleksyjnie w okno. Janet Hazelhurst przeglądała pokładową bibliotekę, ale wyglądało na to, że tylko przerzuca strony. Drummond sączył kawę w zamyśleniu.

— Osiemnaście minut do kontaktu — rzekła SI. — Wszystko zgodnie z planem.

Sieć nadal rozwijała się, opadając ku chmurom. Drummond nie dostrzegł, żeby gdzieś zaczęła się zaplątywać. Frank zwolnił tempo opadania.

— Niżej się nie da — oznajmił. Drummond pokiwał głową.

— Jak dotąd wszystko gra — rzekł Marcel.

Kolejny wahadłowiec pojawił się i zrównał z nimi.

— Dziennikarze przylecieli — zauważył Frank.

Drummond włączył e-skafander i wszedł od śluzy, skąd mógł obserwować dwie osoby gramolące się niezdarnie z drugiego wahadłowca. Przelecieli kilka metrów między wahadłowcami. Złapał każde z nich za rękę i wciągnął do środka.

Canyon nie był wcale tak wysoki, jak Drummond sądził, ale miał bardzo melodyjny głos. Przedstawił się cicho i skromnie.

— A to jest Emma Constantine — rzekł. — Moja producentka.

— Chcielibyśmy się tu rozlokować — wyjaśniła Emma. — Jeśli to nie problem. — Wskazała pomieszczenie przylegające do śluzy. — Chciałabym z panem porozmawiać, zanim zacznie się akcja.

— Dobrze — zgodził się.

— August będzie zadawał pytania o to, jak zamierzacie to przeprowadzić, kto wyjdzie z panem…

— Chwileczkę — przerwał jej Drummond. — Nie zamierzam wychodzić. To zadanie Franka.

— Och — odwróciła się od Drummonda z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie został wymazany z pamięci ludzkości. Canyon uśmiechnął się do niego i wzruszył ramionami.

Frank zobaczył na ekranie nawigacyjnym coś, co mu się nie podobało.

— Wszyscy na miejsca — rzekł. — Pasy.

Nikt nie musiał tego Canyonowi powtarzać. Zanurkował w kierunku najbliższego fotela. Emmie szło to wolniej.

— Co się dzieje? — spytał Drummond.

— Pole odłamków.

Gdy tylko pasażerowie znaleźli się na swoich miejscach, statek zaczął przyspieszać.

SI rozmawiała z Frankiem, ale ten przełączył rozmowę na słuchawki, najwyraźniej nie chcąc wystraszyć pasażerów. Dopiero to zaniepokoiło Drummonda.

— Proszę wszystkich o pozostanie na miejscach — oznajmił pilot. — Nie ma się czym martwić. — Przyspieszył. — Są za nami — wyjaśnił. — Przegonimy je.

— Jak to wygląda? — spytał Drummond.

Frank spojrzał na jeden z ekranów.

— To duży rój. I prędko się zbliża. Nie chcielibyśmy się z nim spotkać.

Canyon za plecami Drummonda mówił coś do mikrofonu. Drummondowi udało się wyłapać parę fragmentów.

— …statek ratowniczy… w opałach… meteory… oddalić się z miejsca…

Nagle mikrofon został wycelowany w jego kierunku, — …rozmawiamy z Johnem Drummondem, który zaplanował większą część tej operacji. Jest z zawodu astronomem…

— Matematykiem — poprawił go Drummond.

— Matematykiem. Jak opisałby pan naszą obecną sytuację, doktorze Drummond?

Drummond był pod wrażeniem. Wyglądało na to, że przemawia do kilku milionów ludzi. Czy raczej: będzie przemawiał, kiedy sygnał do nich dotrze. Jak opisać obecną sytuację? Zaczął szybko mówić coś o pyle i odłamkach, które gromadzą się w polu grawitacyjnym.

— Szczególnie wokół ciała niebieskiego o takich rozmiarach.

Na jednym z monitorów było widać obraz Morgana. Zerknął na niego.

Coś walnęło w kadłub. Drummond wzdrygnął się i uświadomił sobie, że kilka milionów widzów także zobaczy jego przestrach.

— Czy obraz też wysyłamy? — spytał.

Siedząca z boku Emma skinęła głową. Wysyłali. Nagle odnieśli wrażenie, jakby wokół wahadłowca padał deszcz. Wyraźne staccato zabębniło po kadłubie.

— Panie i panowie — rzekł cicho Canyon, głosem, który podsycał przerażenie Drummonda — słyszą państwo, co się dzieje.

— Jakie to jest duże? — spytał Marcel.

— Duże. Tysiące kilometrów średnicy. Frank jest na brzegu. Ale porusza się bardzo szybko i za kilka sekund powinien się wydostać.

— A „Zwick”?

Wiedział, jaką otrzyma odpowiedź. Z tego, co było widać na ekranach, wynikało, że rój przemieszcza się dokładnie w kierunku statku dziennikarzy. A w przeciwieństwie do wahadłowca „Zwick” nie mógł uciec.

Gdy Emma i Canyon opuścili „Zwicka”, na pokładzie zostali tylko: Tom Scolari, Cleo, Jack Kingsbury i Chop. Scolari nie czuł się zbyt komfortowo, przebywając na statku przyspawanym do słupa i pozbawionym załogi. Wiedział, że walec został już schwytany w studnię grawitacji Maleivy III i że wszystko przyczepione do niego spada w kierunku powierzchni planety.

Zapewniono ich, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Było to spadanie kontrolowane. SI statku, jak i SI pozostałych trzech, miały w odpowiednim momencie uruchomić silniki i wyciągnął Alfę ze studni razem z załogą lądownika.

Jakie to proste.

A mimo to Scolari wolałby, żeby na statku znalazł się ktoś z paskami na rękawach, ktoś, kto zorientowałby się, że coś poszło nie tak, i umiałby coś z tym zrobić. Dlatego właśnie statki nadświetlne, które właściwie mogły od początku do końca latać bez ludzkiej obsługi, miały na pokładzie kapitana.

Wszyscy byli we wspólnym pomieszczeniu. Cleo i Chop jedli kanapki, a Jack popijał jakiś napój. Scolari wolałby być na pokładzie „Gwiazdy”, gdzie czułby się bezpiecznie wśród półtora tysiąca turystów. Tam, gdzie pełnili służbę ludzie, łatwiej było przekonać się, że wszystko jest w porządku.

Próbowali nawzajem dodać sobie otuchy, kiedy wtrąciła się SI.

— Zbliża się rój pyłu i odłamków skalnych, z dużą prędkością — oznajmiła stłumionym damskim głosem. Proszę natychmiast przejść do pomieszczenia używanego podczas przeciążeń.

Spojrzeli nerwowo po sobie.

— Czy jest jakieś niebezpieczeństwo?

— Niebezpieczeństwo jest minimalne — odparła SI. — Jednak zgodnie z naszymi procedurami bezpieczeństwa musicie państwo włożyć e-skafandry.

Pomieszczenia używane podczas przeciążeń składały się z paru prycz zainstalowanych w różnych miejscach na statku. Przy grodzi we wspólnym pomieszczeniu też było coś takiego: sześć prycz. Wzięli uprzęże i aparaty do oddychania z szafki alarmowej i włożyli je, po czym włączyli pola.

— Ona sądzi, że meteor może przebić kadłub — rzekła wystraszona Cleo.

Scolari uznał, że powinien ją pocieszyć.

— To tylko środek ostrożności — rzekł.

Chop rozglądał się nerwowo po wnętrzu statku. Kingsbury zacisnął rękę na ramieniu Scolariego.

— Jak to wszystko się skończy, zapraszam wszystkich i stawiam.