Nightingale niemal wolał zostać w kabinie, wśród wygodnych grodzi i foteli, i spaść razem z lądownikiem, niż skakać w niebo.
Była taka chwila, kiedy związywał siebie i Hutch liną, że szukał jakiejś wymówki, żeby tylko nie skoczyć. I może tak by się stało. Może miał nadzieję, że Hutch odmówi, a wtedy on będzie mógł zostać z nią, jakże prosto i wielkodusznie, oddzielony od tego okropnego włazu.
Ale ona mu zaufała i ta ufność podsyciła jego determinację: nie chciał się znowu upokorzyć. Sieć była blisko. Po prostu złapał ją, objął ramionami i odciągnął się od statku. Był sam, lądownik się oddalał, a on wisiał z zamkniętymi oczami.
Sieć falowała i poruszała się. Nightingale trzymał się jej kurczowo, stał na niej, czuł jej załamania wokół siebie, stał się jej częścią. Otworzył oczy. Lądownik był daleko, lina, która łączyła go z Hutch, rozwijała się, on zaś czekał, bojąc się, że zostanie wyszarpnięty ze swojej grzędy. Gdzie ona jest?
Przypnij linę.
Żeby to zrobić, musiałby oderwać jedną rękę od sieci. Niemożliwe.
Skupił się na ogniwach, na gładkiej, poczerniałej powierzchni łańcucha, na tym, jak były połączone. Na przypięciu się do sieci, zanim Hutch wyjdzie z lądownika.
Na wszystkim, tylko nie na pustce, która go otaczała.
Puścił sieć jedną ręką, chwycił uprząż, która zwisała z jego kamizelki, i przeciągnął ją przez ogniwo. Szarpnął. Poczuł, jak się zahacza.
Sieć przyspieszała. Czuł, że jest coraz cięższy. Pod nim Hutch wyszła z lądownika i zaczęła koziołkować.
Stracił ją z oczu. Luźna lina wisiała na tle nieba, a on złapał się obiema rękami, obejmując linę, którą miał bezpiecznie obwiązaną w pasie, i zaparł się.
— Trzymam cię — powiedział.
Szarpnięcie wyrwało mu linę z rąk i poczuł silny ból w pasie. Lina zsunęła się mu w okolice kolan, potem zerwała się ze stóp i przez jeden potworny moment myślał, że oboje spadną. Uprząż jednak wytrzymała. Rozpaczliwie próbował schwycić linę i złapał ją jedną ręką, drugą trzymając się sieci.
Ktoś pytał, czy wszystko w porządku. Lina Hutch wymykała mu się z ręki. Zdobył się na odwagę i puścił sieć, żeby złapać lepiej linę. Spojrzał w dół i zobaczył Hutch, kołyszącą się łagodnie nad chmurami.
Bał się, że uprząż pęknie pod takim obciążeniem.
— Hutch! — krzyknął. — Żyjesz?
Cisza.
Zmieniła się w kotwicę, balast, i nie mógł jej utrzymać, nie mógł utrzymać tego ciężaru. Zacisnął powieki. Ręce zaczęły go boleć.
Próbował ją podciągnąć, wymyślić, jak ją przyczepić do sieci, ale nie mógł tego zrobić jedną ręką; bał się, że ją puści. Kellie pytała, co się dzieje.
— Trzymam ją końcami palców — odparł.
— Nie puszczaj jej — wtrącił Mac. Kochany, stary Mac, zawsze miał na podorędziu dobrą radę.
Ramiona i dłonie bolały.
— Hutch, pomocy.
Co za głupota. Kołysała się w przód i w tył, Bóg raczy wiedzieć, jak daleko poniżej sieci, i było oczywiste, że nie może pomóc sama sobie.
Dlaczego nie odpowiada? Może nie żyje? Zginęła podczas upadku? Jak daleko spadła? Próbował to obliczyć, żeby podsunąć umysłowi coś, na czym mógłby się skupić.
— Nie wytrzymam dłużej! — krzyknął na kanale ogólnym, do wszystkich, którzy mogli go usłyszeć. Był zgięty wpół, Hutch ważyła za dużo, a nie mógł jej podciągnąć. — Pomocy!
— Randy, nie puszczaj — wtrącił Marcel.
— Ile jeszcze? — dopytywał się. — Ile jeszcze będą musiał ją tak trzymać?
— Aż znajdziecie się na orbicie. Czternaście minut.
Popadł w rozpacz. To niemożliwe. Nie ma szans. Czternaście minut. Równie dobrze mógł ją teraz upuścić.
Hutch odzyskała utracony w czasie upadku oddech. Słyszała głosy na kanale, ale aż to tej chwili były stłumione i niezrozumiałe.
— Randy, nie puszczaj — wtrącił Marcel.
— Ile jeszcze?
Spojrzała w górę, na linę, wygiętą łukowato, wyglądającą, jakby ciągnęła się w nieskończoność, aż do sieci. Aż do Nightingale’a, który wyginał się, ale trzymał. Odruch nakazał jej się wspiąć, ale to była daleka droga. Nie udałoby się w tych warunkach i nie chciała dodatkowo obciążać Nightingale’a.
— Żyję, Randy — powiedziała.
— Hutch! — W jego głosie rozbrzmiewała rozpacz. — Dasz radę się wspiąć?
— Chyba nie.
— Spróbuj.
— To chyba zły pomysł.
— Dobrze. — Było słychać, że jest przerażony i zmęczony.
— Trzymaj, Randy.
— Trzymam, Hutch. Boże, pomóż mi, utrzymam.
— Wyciągamy was — rzekł Marcel. — Trzymajcie się.
— A jak myślisz, co robię? — Wyrzucił z siebie wiązankę epitetów, miotając klątwy pod adresem lin, lądowników i kapitanów statków międzygwiezdnych.
— Randy — przebił się przez wściekłość głos Marcela.
— Tak? Do jasnej cholery, czego jeszcze chcesz?
— Spróbujemy coś zrobić.
Och, Boże, jak bardzo chciał puścić linę.
— Trzydzieści sekund — rzekł Marcel. — Potrzymaj ją jeszcze przez trzydzieści sekund.
Ramiona i plecy mu płonęły.
— Teraz stanie się trochę cięższa — mówił dalej Marcel. — Ale to potrwa tylko trzydzieści sekund, a potem wszystko będzie w porządku.
— Co? Dlaczego?
— Zaczynam odliczać do pięciu. Jeden.
— Na litość boską, pośpieszcie się.
Czekał. I nagle sieć gwałtownie szarpnęła. Lina wpiła mu się w ręce. Zdarła skórę do żywego mięsa. Rozcięła ciało do kości.
Wył. Krzyczał.
Nienawidził Hutchins. Nienawidził jej. Nienawidził. Puścić.
Na litość boską, puścić linę.
Lina wyginała się w łuk, ginąc gdzieś pod siecią.
Nie puszczę.
Jakiś głos, w jego głowie lub w słuchawkach, mówił, żeby trzymał.
Nie puszczę.
Jeszcze chwilka.
Już prawie koniec.
Nie zemdleję. Nie puszczę.
Głos Maca, ale nie udało się odróżnić słów.
Nie tym razem.
Nie tym razem.
I nagle ciężar znikł. Przez straszny ułamek sekundy Randy myślał, że ją puścił. Ale unosił się swobodnie. Nieważko. Grawitacja — zero.
Nadal trzymał linę.
— Randy — powrócił głos Marcela. — Masz jakieś czterdzieści sekund. Przywiąż ją do sieci. Mocno. Bo zaraz będzie tak samo jak przedtem. Ciężar zaraz wróci.
Bolały go palce. Nie mógł ich rozewrzeć.
— Randy? — to Kellie — Wszystko w porządku?
— Jestem.
— Zrób, co ci kazali.
— Pół minuty, Randy. Do roboty — w głosie Marcela pobrzmiewała desperacja.
Nie było już dołu. Unosił się swobodnie na tle nieba, czekając, aż zelżeje ból jego dłoni i ramion.
— Randy — głos Hutch był cichy i daleki. — Zrób to, Randy.