Pozostałe fragmenty Alfy i sieci odpłynęły w mrok.
Czas naglił, kapitanowie nie wracali więc na swoje statki. Miles pozostał na „Wendy” jako pełniący obowiązki kapitana. Hutch oczywiście nie była w stanie wrócić na „Wildside”. Ruchem wahadłowców kierowano z mostka „Gwiazdy”; pojazdy w końcu zadokowały przy najbliższych statkach, a kiedy do zderzenia pozostał niewiele ponad dzień, flota zaczęła się wycofywać.
W tej chwili warunki na powierzchni planety były już tak trudne, że orbitujące pojazdy znalazły się w niebezpieczeństwie. Marcel przypuszczał, że większość danych z sond zaginęła, gdy utracono łączność z „Wendy”. Przypuszczenie to potwierdził Miles.
— Ci tam nie są specjalnie zadowoleni.
Beekman solidaryzował się z nimi.
— Nie możesz mieć do nich o to pretensji. Niektórzy z nich przygotowywali się do tej misji przez dwadzieścia lat i wiele na niej nie skorzystali.
Przyglądał się spokojnie rzędom ekranów, na których było widać obszar kolizji, przesyłany z sieci satelitów.
Marcel tak naprawdę miał to gdzieś. Za dużo przeszedł przez ostatnie dwa tygodnie. Był zmęczony i rozdrażniony, ale udało się uratować Kellie i pozostałych, i tylko to go obchodziło. Chiang Harmon zginął. Stracili jedną pasażerkę Hutch, pasażerkę Nicholsona i członka jego załogi. W obliczu tego faktu trudno było specjalnie się przejmować, że umknęły im szczegóły na temat tworzenia się frontów wysokiego ciśnienia podczas zderzenia dwóch planet.
— Następnym razem będzie lepiej.
Beekman ściągnął usta i zamyślił się.
— Nie będzie następnego razu. Przynajmniej za życia naszego gatunku.
Szkoda, pomyślał Marcel, ale nie odezwał się.
Wyglądało na to, że cała atmosfera Deepsix zmieniła się w jedną wielką burzę elektryczną. Zamiecie szalały w okolicach równika, a gigantyczne huragany przetaczały się przez Corragio i Nirwanę. Przypływ sięgał tysiące metrów powyżej pierwotnego poziomu morza. Pasmo gór wzdłuż północnego wybrzeża Transitorii, które tak długo opierało się przypływom, znikło pod naporem wód.
Planety pędziły nieubłaganie ku sobie. Ale były tak różne, pomyślała Hutch, że jedna wyglądała przy drugiej jak kamyk wpadający do stawu.
Obserwowała wszystko w łóżka w ambulatorium „Gwiazdy”. Konieczny był drobny zabieg w związku z zerwanym mięśniem i złamanym żebrem, kazano jej się za bardzo nie ruszać. Obok niej siedział Randy, z owiniętymi rękami i temblakiem. Maca nie było, udzielał gdzieś wywiadu, a Kellie pożywiała się w barze.
Komunikator Hutch zabrzęczał. To Canyon.
— Hutch, zajrzę do ciebie niedługo. A teraz chciałem tylko powiedzieć, że w domu zrobiliście furorę. Mają parę dni opóźnienia. Ostatnia audycja była o tym, że morze przelało się przez góry i zmyło te, jak im tam… Teraz myślą, że nie macie żadnych szans. Tylko poczekaj, aż obejrzą koniec. Jak wrócicie, będziecie gwiazdami pierwszej wielkości.
— Miło to usłyszeć — mruknął Nightingale.
— A nasza oglądalność bije wszelkie rekordy.
— Wygląda na to, że nieźle na tym skorzystałeś, Augie.
— Cóż, skłamałbym, gdybym powiedział, że mojej karierze to zaszkodziło. — Oczy mu błyszczały. — Poczekajcie, aż obejrzą sceny z lądownikiem!
— Taaa — mruknął Nightingale. — To była porażka.
— A tak w ogóle — ciągnął niezrażony Canon — na Ziemi dorobiliście się przydomku.
— Nie wiem, czy chcę o tym usłyszeć — prychnęła Hutch.
— Czwórka z Maleivy.
— Mój Boże — mruknął Nightingale — kto to wymyślił? Fantastycznie, Auguście. Moje gratulacje z powodu wzniesienia się na wyżyny banału.
Kiedy poszedł, Hutch spojrzała krzywo na Nightingale’a.
— Byłeś dla niego strasznie niesprawiedliwy. On się tak stara.
— Taaa. I byłby najszczęśliwszy, gdybyśmy spadli z tego draństwa.
— Czemu tak sądzisz?
— Większa sensacja.
Mac wszedł do pokoju, niosąc kwiaty wyhodowane w szklarniach „Gwiazdy”. Uśmiechnął się do Hutch i wręczył jej bukiet.
— Wyglądasz na tyle dobrze, że można cię zaprosić na lunch.
Przyjęła kwiaty wraz z pocałunkiem i powąchała bukiet. Żółte róże.
— Piękne. Dzięki, Mac.
— Dla złotej dziewczyny. — Spojrzał na nią. — A co ci mówią? Znaczy, konowały?
— Jutro mnie wypuszczają. — Odwróciła się do Nightingale’a. — A ty powinieneś się trochę wyluzować. Pozwolić ludziom robić, co do nich należy, i przestać być takim zrzędą.
— Ale ja lubię być zrzędą.
Potężne chmury kłębiły się w atmosferze Maleivy III. Ogniste kule wybuchały i spadały. I znów wybuchały. Wyglądało to, jakby cała czarna atmosfera się rozszerzała, strzelając w niebo niczym płonąca rzeka, która zaczyna płynąć w stronę spokojnej tarczy gazowego giganta.
— Zaczyna się — rzekł Mac. Nightingale pokiwał głową.
— Wszystko, co jest jeszcze na Deepsix, zostaje wyrwane z korzeniami i wysłane w kosmos.
Mówił cicho, jakby był przygnębiony. Mac poprawił się na krześle.
— Nie ma się co rozczulać nad jakąś nieruchomością — rzekł.
Nightingale patrzył gdzieś w przestrzeń.
— Myślałem o tych światłach.
— Światłach? — Hutch zmarszczyła czoło.
— Chyba ci o tym nie powiedzieliśmy. Zapomnieliśmy w tym całym zamieszaniu. Na Zatoce Złych Wieści. Zobaczyliśmy coś na wodzie. Odpowiadało na nasze sygnały świetlne.
— Łódź?
— Nie mam pojęcia, co to było.
Deepsix parowała. Ogień i błyskawice szalały w pokrywie chmur.
Kellie wróciła z pączkami i kawą.
MacAllister był tam nadal, gdy pół godziny później Marcel, Nicholson i Beekman wpadli zobaczyć, jak się czuje Hutch. Pomyślała, że wszyscy wyglądają na zmęczonych, zadowolonych i uspokojonych. Wymienili uściski dłoni.
— Cieszymy się, że was wyciągnęliśmy — rzekł Marcel.
— Przez chwilę kiepsko to wyglądało.
— Naprawdę? — spytał Mac. — A myślałem, że cały czas mieliśmy wszystko pod kontrolą.
Nicholson posłał mu uśmieszek.
— Planujemy na jutro małą uroczystość — rzekł. Hutch wyłapała specyficzny ton jego głosu: kolacja w towarzystwie dwóch kapitanów na pewno była wydarzeniem i wszyscy powinni się poczuć zaszczyceni. Ale cóż, próbował robić wszystko najlepiej. I, do licha, ten błąd nie był wielki.
— Z przyjemnością wpadnę — rzekł Mac.
— Ja także. — Hutch posłała mu ciepły uśmiech.
Marcel przedstawił Beekmana jako szefa całej akcji ratunkowej.
— Uratował ci życie — dodał.
Hutch nie zrozumiała, co Marcel ma na myśli.
— Chcesz powiedzieć, że uratował nas wszystkich.
— Ale w twoim przypadku jego wkład był szczególny. To Gunther wymyślił ten manewr z nieważkością.
Zadzwonił Tom Scolari. Jego obraz uformował się w nogach łóżka. Miał na sobie czarne spodnie i białą koszulkę, niesięgającą nawet pępka. Wyglądało to, jakby próbował coś w ten sposób przekazać.
— Cieszę się, że wyszłaś z tego cało. Martwiliśmy się.