— Ja polecę.
Hutch sądziła, że skoro nikt inny się nie zgłosił, ona też znajdzie powód, żeby odmówić.
— Nie ma przymusu, Toni.
— To bez znaczenia. Wnuki kiedyś mnie o to zapytają. Nie chcę im opowiadać, że zostałam na statku i obserwowałam wszystko z jadalni.
Ta uwaga sprawiła, że Embry obrzuciła ją krzywym spojrzeniem.
Nightingale poszedł wcześnie do swojej kajuty, jak to zwykle robił. Wiedział, że inni czują się swobodniej, jeśli jego tam nie ma, i było mu z tego powodu przykro. Prawda była jednak taka, że banalne rozmowy go nudziły. Spędzał całe dni na pracy nad książką, co do której miał nadzieję, że będzie dziełem jego życia: Quraqua i Ziemia. Ewolucja inteligencji. Bardzo ironiczny był fakt, że ludziom udało się wyśledzić, jakie czynniki przyczyniły się do wykształcenia rozumu u istot pozaziemskich w znanych im przypadkach, ale nie udało im się zadowalająco zastosować tej wiedzy w przypadku własnego gatunku. Przynajmniej do chwili, gdy pojawił się na scenie.
Cieszył się, że może spędzać wieczory z Harcourtem i DiAivą, swoimi wielkimi poprzednikami, zamiast słuchać niekończącej się paplaniny we wspólnym pomieszczeniu.
Ludzie, z którymi podróżował, nie byli specjalnie inteligentni, a czas był cenny. W miarę jego upływu Nightingale coraz bardziej doceniał melancholijną rzeczywistość. Człowiek nie żyje wiecznie.
Dziś wieczorem był zbyt rozkojarzony, żeby myśleć o czymkolwiek innym niż Deepsix. Maleiva III. Planeta bez przyszłości. Zamierzasz spisać wspomnienia? Intencje Scolariego były niejasne. Wyśmiewał się z niego? To pytanie zadawano mu z coraz większą regularnością, gdy zderzenie było coraz bliższe, a ludzie zaczęli sobie przypominać. Czy to pan jest ten Nightingale, który stracił tam sześć osób?
Chętnie napiłby się rumu. Doświadczenie podpowiadało mu jednak, że kiedy już go zdobywa, pije za dużo.
Niedługo to wszystko się kończy. Wróci na stały ląd, do willi, którą kupił w jego imieniu agent. Stała na cyplu, daleko od szosy, na końcu prywatnej drogi. Żadnych gości. Żadnych sąsiadów. Nikogo, komu trzeba odpowiadać na pytania.
Gdyby był sprytny, opuściłby Pinnacle całe lata temu, zanim to wszystko zwaliło cię na niego ze wszystkich stron. Ale nie dopilnował sprawy, przekonany, że skoro nie bierze w tym udziału, ludzie już o nim zapomnieli. Zapomnieli, że tam był.
Czy pan jest ten Nightingale, który aż tak spieprzył sprawę przy pierwszej misji, że już nigdy nie wróciliśmy na tę planetę?
Nie miał bliskich przyjaciół, ale nie wiedział, dlaczego tak jest. Nigdy nie było nikogo, z kim mógłby się podzielić sukcesem zawodowym. A teraz, w tym sterylnym otoczeniu, odkrył, że coraz bardziej zastanawia się nad swoim życiem i zaczyna odnosić wrażenie, że to podróż donikąd.
Gdy Maleiva III znów znalazła się na pierwszym miejscu w mediach, a opinia publiczna zaczęła się interesować wszystkim, co się wiązało z tą przeklętą planetą, jego sytuacja zaczęła się gwałtownie pogarszać. Zastanawiał się nawet nad zmianą nazwiska po powrocie na Ziemię. Tylko że wiązało się to ze poważnymi komplikacjami. Biurokracja była zatrważająca. Nie, wystarczy, jak nie będzie figurował w książce telefonicznej. Popełnił błąd, mówiąc tym ludziom, że jedzie do Szkocji.
Założy zaszyfrowaną skrytkę. Wszelkie pieniądze, wszelkie formalne transakcje, wszystko, co będzie miało do niego dotrzeć, trafi do tej skrytki. Będzie mógł odpowiedzieć albo nie, zależnie od chęci. Nikt nie będzie wiedział, gdzie jest. Jeśli będzie ostrożny, nikt koło Banff, gdzie miał się osiedlić, nie odkryje, kim jest.
Czy to pan jest ten Nightingale, który zemdlał?
Tego strasznego dnia potwory wgryzły się w jego ciało. E-skafander zapewniał ograniczoną ochronę i choć nie powstrzymał ataku, uniemożliwił tym łajdakom wstrzyknięcie trucizny. Mimo to ich dzioby przedarły się aż do żywego mięsa. Nigdy nie pozbył się bólu w karku, choć fizycznie wszystko było w porządku. Jakaś psychiczna blizna, której lekarze nie mogli uleczyć.
Każdy postąpiłby tak jak on.
Cóż, może nie każdy. Ale on nie bał się, przynajmniej nie bardziej niż pozostali. I nie uciekł, nie zostawił nikogo. Przynajmniej próbował.
Na pokładzie luksusowego liniowca „Wieczorna Gwiazda” leciało półtora tysiąca pasażerów, którzy chcieli obejrzeć zderzenie. Jednym z nich był światowej sławy dziennikarz Gregory MacAllister, komentator i obserwator ludzkiej kondycji. MacAllister szczycił się pewnym rodzajem skromności. Na wyprawach myśliwskich nosił własną broń. Zawsze podkreślał, że współpracownicy powinni rozmawiać ze sobą jak równy z równym. Był zawsze bardzo uprzejmy wobec zwykłych ludzi, z którymi przyszło mu się kontaktować, jak kelnerzy, lekarze i kapitanowie statków z całego świata. Czasem rzucił jakiś dowcip o wieśniakach, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko żart.
Był liczącą się osobą na niwie politycznej i odkrywcą najjaśniejszych gwiazd literackiego firmamentu. Był także z urzędu dyrektorem Towarzystwa Chicagowskiego, kuźni myśli politycznej i literackiej. Pracował w radzie Baltimorskiego Instytutu Leksykograficznego, a kiedyś redagował przemówienia premiera. Był wpływowym członkiem kilku towarzystw filantropijnych, choć publicznie głosił, że biedni ludzie są po prostu niekompetentni i leniwi. Odegrał poważną rolę w znalezieniu prawników, którzy pozwali radę szkoły Brantley w sprawie Księgi Rodzaju. Lubił uważać się za jedynego na świecie praktykującego demaskatora zwalczającego szarlatanów, oszustów, profesorów i biskupów.
Na podróż na pokładzie „Wieczornej Gwiazdy” zgodził się niechętnie. Nie, żeby nie czuł ekscytacji na myśl o obserwowaniu zderzenia planet, ale cała ta impreza trąciła mu rozrywką dla proletariatu. Takie imprezy były dla ludzi, którym brak podstawowych wartości. Coś jak pójście na publiczną plażę. Albo na mecz piłkarski.
W końcu jednak zgodził się, poddając się własnej ciekawości i chcąc wykorzystać możliwość oglądania na własne oczy tego niezwykłego zdarzenia w historii. Ponadto w ten sposób mógł zaprezentować solidarność ze zwykłymi ludźmi. Nawet jeśli ci zwykli ludzie mieli spore posiadłości na Cape Cod i na brzegu rzeki Hudson.
To całe rozwalanie planet może być w końcu zabawne, a nawet posłużyć za pretekst do paru kawałków o przemijaniu życia i niepewności, jaka wiąże się z dobrami materialnymi. Nie miał też nic przeciwko wymiernym korzyściom. Jedynymi ludźmi, którzy najchętniej zrównaliby wszystkich w posiadaniu materialnym tak, by nikt nie miał niczego, byli oczywiście ci, którzy i tak niczego nie mieli.
Niewątpliwy wpływ na jego decyzję o wzięciu udziału miała oczywiście lista pasażerów, na której znalazło się wiele ważnych w tym okresie postaci polityki i biznesu.
Choć MacAllister nigdy by tego nie przyznał, udogodnienia na pokładzie wielkiego statku zrobiły na nim wrażenie. Kajuta okazała się nieco ciasna jak na jego standardy, ale to było do przewidzenia. Statek był wygodny, a wystrój sugerował raczej powściągliwy dobry gust niż ostentacyjny tani przepych, jaki zwykle spotykało się na pokładzie wielkich nadświetlnych liniowców.
Z przyjemnością włóczył się po labiryncie sal jadalnych, barów i salonów. Kilka sal zamieniono w wirtualne werandy, gdzie w odpowiedniej chwili pasażerowie mieli obserwować katastrofę.
Choć MacAllister pierwotnie zaplanował, że będzie spędzał dużo czasu na pracy, zainstalował się w bistrze o nazwie Nawigator, przy sterburcie, na górnym pokładzie. Co wieczór otaczali go tam różni ważniacy i wielbiciele, zwykle drugorzędni politycy, ich doradcy, dziennikarze, paru dyrektorów i kilku pisarzy. Wszyscy bardzo chcieli się z nim zaprzyjaźnić i żeby wszyscy to widzieli. Pierwszego wieczora zaproszono go na obiad do stołu kapitana. Ponieważ jeszcze się całkiem nie urządził, odmówił.