— Trasa turystyczna — rzekł Marcel.
Kellie wzruszyła ramionami.
— Może. Szkoda, że nie możemy tam polecieć i obejrzeć.
— „Wildside” to załatwi, jak tylko się pojawi.
Założyła ramiona na piersi, jak wtedy, gdy dawała mu do zrozumienia, że chce o coś zapytać, ale tym razem nie zapytała.
— Mamy szczęście, że w pobliżu jest archeolog.
— Hutch? — Marcel uśmiechnął się. — Ona nie jest archeologiem. Jest raczej z naszej branży.
— Pilot?
— Tak. Pewnie nie było nikogo innego. Ona przynajmniej pracowała przy kilku stanowiskach.
Kellie pokiwała głową, wstała i przyjrzała mu się uważnie.
— Sądzisz, że pozwoli mi tam polecieć?
— Jeśli poprosisz, to pewnie tak. Zapewne się ucieszy, że ktoś chce pomóc.
Kellie była ładna, wysoka, miała ciemne, kuszące oczy, gładką, czarną skórę i delikatne włosy do ramion. Marcel wiedział, że nie ma problemu z uzyskiwaniem od mężczyzn tego, czego chce, ale próbowała nie używać swojego uroku na nim. To kiepski nawyk, powiedziała mu raz. Ale było to dla niej cos równie naturalnego jak oddychanie. Mrugała powiekami i próbowała patrzeć na niego od dołu, choć nadal siedział.
— Marcelu, powiedzieli, że przyda im się każda pomoc.
— Nie sądzę, żeby mieli na myśli ludzi.
Zatrzymała na nim spojrzenie.
— Bardzo chciałabym tam polecieć. Nie jestem ci tu potrzebna.
Marcel zastanowił się.
— Lądownik pewnie będzie pełen naukowców — rzekł. — Oni mają pierwszeństwo.
— Dobrze. — Pokiwała głową. — To uzasadnione. Ale jeśli tylko będzie miejsce…
Marcel czuł się niepewnie. Znał Hutch, niezbyt blisko, ale wystarczająco dobrze, żeby jej zaufać. Eksperci nie wiedzieli dokładnie, kiedy Deepsix zacznie się rozpadać. A na planecie były niebezpieczne zwierzęta. Kellie była jednak dorosłą kobietą, a on nie potrafił znaleźć żadnych powodów, żeby jej odmówić.
— Zapytam ją, zobaczymy, co powie.
Beekman był zatopiony w myślach, gdy Marcel usiadł przy nim. Siedział ze zmarszczonym czołem, spuszczonymi oczami, pomarszczonymi brwiami. Wzdrygnął się i spojrzał niepewnie na kapitana.
— Marcelu — odezwał się — chciałem o coś zapytać.
— Słucham.
Znajdowali się w pomieszczeniu kontroli projektu.
— Jeśli tam jest coś, czy raczej ktoś, kto był w stanie zbudować dom albo drogę, czy nie powinniśmy pomyśleć o jakiejś akcji ratunkowej?
Marcel zastanawiał się nad tym problemem, ale nie przychodził mu do głowy żaden praktyczny sposób jego rozwiązania. Jak się ratuje obcych?
— „Wildside” ma tylko jeden lądownik — rzekł. — I to wszystko. Jak sądzisz, ilu moglibyśmy zabrać? Gdzie ich umieścić? I jak zareagowaliby na jakąś bandę kowbojów, która wpada i próbuje ich osaczyć?
— Jeśli jednak tam są inteligentne istoty, chyba ciąży na nas obowiązek moralny uratowania choć kilku. Nie sądzisz?
— Jakie masz doświadczenie z obcymi formami życia?
Beekman potrząsnął głową.
— Niewielkie.
— A jeśli to ludożercy?
— Mało prawdopodobne. Mówimy o istotach, które budują drogi. — Beekman wyglądał, jakby czuł się naprawdę nieswojo. — Wiem, że lądownik jest mały i że mamy tylko jeden. Ale kilku moglibyśmy zabrać. Pewnie tak chciałaby Akademia. — Miał na sobie szarą kamizelkę, której poły zaciskał, jakby było mu zimno. — Ilu się tam zmieści? W lądowniku „Wildside”?
Marcel zwrócił się z pytaniem do Billa. Na ekranie wyskoczyły liczby. Jedenaście osób plus pilot.
— Może powinniśmy poczekać do chwili, aż staniemy w obliczu tego problemu.
Beekman skinął wolno głową.
— Pewnie tak.
— Zabranie paru może nie być dobrym pomysłem — zastanawiał się Marcel. — Uratujemy ich tylko po to, żeby mogli patrzeć, jak ich planeta umiera. — Potrząsnął głową. — To może być niebezpieczne. Nie mamy pojęcia, co zrobią, jeśli pojawimy się i powiemy „Cześć”. Nie będziemy w stanie się porozumieć. No i jest kwestia puli genetycznej.
Beekman wstał z krzesła i podszedł do ekranu ściennego, na którym było widać piętrzące się cumulusy i chłodne, błękitne morza.
— Pewnie bylibyśmy w stanie dokonać syntezy genów. Dać im szansę na przetrwanie. — Zapatrzył się w Deepsix.
— To nie jest nasza sprawa — odparł Marcel. — Akademia wie, co znaleźliśmy. Jeśli chcą, żebyśmy przeprowadzili akcję ratunkową, niech nas o tym poinformują.
W ciągu kolejnych kilku dni dokonano następnych odkryć: ruin budowli, która mogła być magazynem, nad rzeką w Północnym Tempusie; drewnianej palisady ukrytej w lesie; Porzuconej łodzi zamarzniętej w Porcie Urazy. Łódź leżała na boku; miała około dwunastu metrów długości i maszty.
Jej proporcje sugerowały jednak, że żeglarze byli znacznie mniejsi od ludzi.
— Wygląda jak galera — rzekła Mira. — Z tyłu widać nawet kabinę.
Chiang Harmon zgodził się.
— Dla nas byłaby za mała, prawda? Ale jest tam. Ile lat ma ten lód?
— Pewnie jest tam od początku.
Mira miała na myśli to, że lód jest tam od spotkania układu z obłokiem Quiveras. Port Urazy, jak sądzono, był zamarznięty od trzech tysięcy lat i nigdy nie tajał. Znajdował się daleko na północ od wschodniego wybrzeża Gloriamundi.
— Co jeszcze da się powiedzieć o tej łodzi? — spytał Beekman.
— Dziób ma kształt węża morskiego — rzekł Chiang. — Taki wikiński akcent.
— A wiesz — odparła Mira — że tego nie zauważyłam? Masz rację. Tubylcy znają sztukę.
Sztuka była dla Miry ważna. Pracując na statku Akademii nabrała przekonania, że to sztuka określa cywilizację. Pod względem osobistym żywiła przekonanie, że właśnie po to się żyje. Pracowało się, by móc w wolnym czasie korzystać z wyrafinowanych przyjemności. Zwierzyła się Marcelowi, że ludzie Beekmana, z nielicznymi wyjątkami, są strasznie zaściankowi i tak się uganiają za różnościami świata fizycznego, że nie nauczyli się, jak korzystać z życia. Uważała się za sybarytkę w najbardziej wyrafinowanym sensie tego słowa.
Była jedną z najstarszych osób na pokładzie. Według jej własnych słów, Mira wkroczyła w wiek średni i wyszła drugą stroną. Była smukła, atrakcyjna, energiczna. Jedna z tych obdarzonych szczęściem kobiet, które przepływający czas omija.
— Znali — poprawił ją Beekman.
— Gdybyśmy tylko mogli rzucić okiem — rzekł Chiang — może udałoby się nam określić, jak wyglądali. Wystarczyłoby tylko poszukać.
Mira skinęła głową.
— Następnym razem powinniśmy dopilnować, żebyśmy mieli ze sobą lądownik.
Powiedziała to takim tonem, jakby ktoś czegoś nie dopilnował, i patrzyła prosto na Beekmana.
Później Pete Reshevsky, matematyk z Oslo, poskarżył się, że nie wie, o co to całe zamieszanie.
— Tam na dole nie ma nic oprócz ruin — oznajmił. — I jest oczywiste, że byli dość prymitywni. Więc i tak nie dałoby się niczego od nich nauczyć. — Reshevsky był niski, miał szpiczasty nos i potężne mięśnie człowieka, który spędza pół życia w siłowni. W jego ciemnych oczach rzadko gościł uśmiech. — Lepiej byłoby — mówił dalej — gdyby wszyscy przestali wtykać nos w cudze sprawy i nie zapominali, po co tu jesteśmy.