Rankiem przybył „Wildside”.
— Kapitan chce z panem rozmawiać — oznajmił Marcelowi Bill.
Marcel lubił Priscillę Hutchins. Zdarzało mu się już z nią pracować i uważał ją za osobę kompetentną i łatwą we współpracy. Dwadzieścia lat temu stała się żywą legendą: była pilotem ekspedycji, która odkryła obłoki Omega.
Marcel zazdrościł jej tej misji. Pracował wtedy dla Kosmik Inc. i co parę miesięcy latał na Quraquę. To było zniechęcające doświadczenie. Płacili nieźle, ale on był ambitny i walczył o awans. Hutchins była bardzo młoda, kiedy to się stało, i cały ten incydent wywołał swoistą modę na bycie pilotem; to właśnie wtedy Marcel doszedł do wniosku, że już dość ma latania tam i z powrotem, a właściwie donikąd. Po paru miesiącach złożył wypowiedzenie i zatrudnił się w Akademii.
Ucieszył się, że Hutch znajdzie się w pobliżu. Co za dziwny zbieg okoliczności — kobieta, która miała tak wielki, choć pośredni, wpływ na jego karierę, ma się tu pojawić właśnie teraz. Jeśli przyjdzie mu podejmować decyzje związane z ewentualnym istnieniem obcych, dobrze będzie zapoznać się z jej zdaniem.
— Przełącz ją — polecił.
Nie była wysoka: ledwo spełniała dotyczące wzrostu wymagania dla pilotów. Miała ciemne oczy, krótkie, ciemne włosy, żywe rysy — jej uśmiech mógł rozświetlić cały pokój, jeśli akurat miała na to ochotę. Przywitała go radośnie.
— Marcel! Jak miło cię znowu widzieć. Podobno trafiłeś w dziesiątkę?
— Mniej więcej. Jak sądzisz, dostanę premię?
— Pewnie taką jak zwykle.
— Jak dużo wiesz?
— Tylko tyle, że są dowody na istnienie tam mieszkańców. Wieża. Czy jeszcze ktoś tam żyje?
— Nikogo nie widzieliśmy. — Zaczął streszczać jej aktualny stan badań. — Miasta, które znaleźliśmy, są rozproszone. W kilku miejscach odkryliśmy ślady osadnictwa. — Wywołał na ekran mapę. — Największe z miast jest w Tempusie Południowym. — Wskazał miasto na mapie. Było całe pokryte lodem. Nie podejrzewał, żeby w tak krótkim czasie udało jej się tam przedostać.
Ile tak naprawdę mieli czasu?
— Zderzenie ma nastąpić w porze kolacji, 9 grudnia. Podejrzewamy, że planeta zacznie się rozpadać jakieś czterdzieści godzin wcześniej. — Był późny wieczór, sobota, 25 listopada. — Ale nie jesteśmy pewni i nie chcemy, żebyś ryzykowała.
— Co wiemy o tubylcach?
— Niewiele. Byli mali. Prawdopodobnie wzrostu pięciolatka. I mamy dowody na ich występowanie na czterech kontynentach.
— Jak sugerujesz, gdzie powinniśmy wylądować?
— Wieża to dobre miejsce jak każde inne. Można tam coś zobaczyć, nie kopiąc za dużo. Ale jest pewien problem: ten obszar znajduje się bezpośrednio na linii uskoku tektonicznego.
Zawahała się.
— Myślisz, że wytrzyma przez parę dni?
— Nie wiem. Nie chcę, żeby ktokolwiek brał na siebie odpowiedzialność za takie zgadywanki.
— Pokaż mi, gdzie to jest.
— Północna Transitoria.
— Gdzie?
Marcel wydał Billowi polecenie wyświetlenia mapy. Spojrzała na nią, pokiwała głową i spytała:
— Co dokładnie ma się wydarzyć? I kiedy?
— Dobrze. Gunther — Gunther Beekman, szef misji — mówi, że warunki powinny być stosunkowo stabilne do chwili, gdy zacznie się rozpad. Ale jak już się zacznie, wszystko rozegra się bardzo szybko. Więc musicie się stamtąd szybko wynieść. Sugerowałbym, że jakiś tydzień wcześniej. I żadnej brawury. Lecicie, zabieracie artefakty, uciekacie.
— Prawdopodobnie będziecie mieli do czynienia z trzęsieniami ziemi, wielkimi burzami, takimi tam, dość wcześnie. Kiedy Deepsix wejdzie w coś, co nazywa się horyzont Turnera, cała atmosfera ucieknie, podobnie jak oceany, a skorupa planetarna zmieni się w płatki owsiane. A wszystko to w ciągu paru godzin. Do zupy wpadnie już samo jądro. Kawałek żelaza.
Znów patrzyła na niego.
— Dobrze. Rozumiem, że nie możemy tracić czasu.
— Chcecie zostać i obejrzeć zderzenie?
— Jasne, skoro już tu jesteśmy. I jeśli moi pasażerowie nie będą za głośno krzyczeć.
Milczeli przez dłuższą chwilę.
— Dobrze cię znowu widzieć, Hutch.
Minęły już dwa lata. Przylatywała z Pinnacle, miała dokować, a on właśnie wylatywał z ekipą badawczą. Porozmawiali parę minut przez radio, jak teraz.
Nie zdarzyło im się jednak przebywać razem w jednym pomieszczeniu więcej niż dwa razy. Byli na seminarium o nawigacji, na Kole. Czuł, że go pociąga, spędził z nią część wieczoru przy kolacji. Ale jakoś się nie składało. Zawsze lecieli w przeciwnych kierunkach.
Przyglądała się zdjęciom.
— Nie jest to jakaś duża wieża, prawda?
Była okrągła, kamienna, z ośmioma oknami, każde na innym poziomie, wychodzącymi na różne strony. Wznosiła się na wysokość dwunastu metrów. Czujniki wskazywały, że pod powierzchnią śniegu rozciąga się jeszcze na piętnaście metrów do ziemi i tam łączy z czymś, co wygląda na wewnętrzną część muru miejskiego. Niewykluczone, że wykorzystywano ją w charakterze bramy miejskiej.
Marcel wyświetlił na swojej konsoli jeszcze dwa zdjęcia. Jedno było zbliżeniem. Na drugim widniała wieża na tle ponurego otoczenia.
— Kiedy planujecie zacząć? — spytał.
Przekrzywiła głowę.
— Jak tylko spakujemy kanapki.
— Hutch, mój pierwszy oficer chce z tobą lecieć.
Zrobiła minę, jakby ją to mile połechtało.
— Jasne, jeśli tylko chce, przyślij go.
— Ją. Kellie Collier. Jest dobra. Może pomóc, gdybyście wpakowali się w kłopoty.
— Przyda się. Pewnie nie masz żadnych archeologów na pokładzie, co?
— Nie. Ale mam pełno matematyków, fizyków, klimatologów.
Hutch skinęła głową.
— A jakiś laser przemysłowy?
Zaśmiał się.
— Coś ty.
— No nic, przynajmniej się starałam.
— Hutch, jeszcze jedno.
— Tak?
— Jak pewnie wiesz, nie mamy lądownika. Jeśli coś wam się przytrafi, nie będę w stanie przyjść z pomocą.
— Wiem. Nie martw się. Będziemy uważali.
— Dobrze. Wyświadczysz mi przysługę, kiedy będziecie na dole?
— Jasne.
— Miej cały czas otwarty kanał. Żebym słyszał, co się dzieje.
Hutch do ostatniej chwili odkładała poinformowanie Nightingale’a, że zdaniem Gomez powinien dołączyć do ekspedycji. Była przekonana, że i tak nie poleci, a jeśli nawet udałoby się go namówić, to i tak na nic się nie przyda. W tej chwili jednak cały zespół składał się z niej, Toni i Kellie Collier. Przydałoby się paru ochotników do stania na straży i noszenia artefaktów. Jeśli tylko znajdą jakieś.
Nie znosiła tego aspektu swojej pracy. Zmuszano ją do robienia czegoś, o czym niewiele wiedziała, a znała politykę Akademii na tyle dobrze, że zdawała sobie sprawę z konsekwencji: Gomez przypisze sobie wszystkie zasługi, a w razie niepowodzenia okryje ją niesławą na wieki.
Jak po stracie Richarda Walda dwadzieścia lat temu.
Wald był słynnym archeologiem, którego Hutch przerzucała na Quraquę. Archeolodzy wdali się tam w próbę sił z ekipą terraformującą i Walda zabiła fala przypływu. Ten epizod obrósł legendą. Wald został za długo na podwodnym stanowisku, nie opuścił go, gdy zbliżała się fala, a w końcu Hutch nie udało się go bezpiecznie wydobyć. Niektórzy obwiniali ją za to niepowodzenie, twierdząc, że była jedyną osobą, która wiedziała, co się święci, i zbyt długo zwlekała z ostrzeżeniem go.