Zastanawiała się, czy Nightingale jest kolejnym przypadkiem etatowych kozłów ofiarnych Akademii.
Trzeba było wreszcie coś z tym zrobić. Skończyła rozmawiać z Marcelem, wpadła do wspólnej sali po kanapkę, po czym poszła do kajuty Nightingale’a i zapukała.
Otworzył ze zdziwioną miną.
— Cześć, Hutch — rzekł i wpuścił ją.
Pracował przy komputerze. Na ekranie ściennym unosił się obraz Deepsix. Spojrzała na błękitne morza, masy chmur, pokryte lodowcami kontynenty.
— Piękna planeta — rzekła.
Skinął głową.
— Zimna. Z orbity wszystko zawsze dobrze wygląda.
— Randy, bardzo mi przykro z powodu tego opóźnienia.
— Hutch — spojrzał na nią uważnie — nie przyszłaś tu, żeby rozmawiać o rozkładach lotów. O co chodzi?
Podała mu wydruk wiadomości. Przeczytał, spojrzał na nią, znów popatrzył na kartkę, uniósł wzrok.
— Tego chce Gomez. A ty czego chcesz?
Spodziewała się natychmiastowej odmowy.
— Ucieszyłabym się, gdybyś poleciał. Przydałaby się pomoc.
— Kto jeszcze leci?
— Pierwszy oficer z „Wendy”.
— I tyle?
— I Toni.
— Rozumiesz, że wbrew temu, co się wydaje Gomez, nie wiem niczego szczególnego? Wiem, że ta planeta jest niebezpieczna, ale każdy żyjący świat taki jest. Nie muszę ci tego mówić. I nie jestem archeologiem.
— Wiem.
— Gdyby ktoś mnie pytał o zdanie, Hutch, powiedziałbym: dajcie sobie spokój. I trzymajcie się z dala od tego miejsca.
— Nie mam takiej możliwości.
— Wiem. I nadal chcesz, żebym leciał?
— Tak. Gdybyś się zdecydował, bardzo by mnie to ucieszyło.
Marcel zauważył ze zdumieniem, że planowana wyprawa na powierzchnię nie wzbudza większego zainteresowania wśród pasażerów. Wszyscy raczej zgadzali się co do tego, że jeśli nawet na powierzchni Deepsix żyją jacyś tubylcy, nie ma to już znaczenia. Nikogo to nie obchodziło. Kultura była prymitywna i nie można było się od niej niczego nauczyć.
Wiedział, że egzologia, dziedzina nauki zajmująca się strukturami społecznymi istot pozaziemskich, nie jest ich dziedziną, ale mimo to przypuszczał, że ktoś może chcieć być obecny przy tak znaczącym odkryciu naukowym. Kilka osób wspomniało, że może ewentualnie by poleciały, kiedy jednak powiedział, że spyta Hutch, natychmiast się wycofały.
Za dużo pracy. Tyle eksperymentów do przeprowadzenia. W przeciwnym razie mógłbym polecieć choćby zaraz. No, sam rozumiesz.
Zgłosił się tylko Chiang Harmon, a Marcel przypuszczał, że jedynym powodem jest kandydatura Kellie.
Teoretycznie misja naziemna była łatwa. Wylądować, zrobić zdjęcia, pobrać próbki i wracać. Jeśli pojawią się tubylcy, im też zrobić zdjęcia. Hutch nie podejmowała delikatnego tematu ratowania mieszkańców, więc Marcel również o tym nie wspominał. Uznał, że jeśli jacyś się pojawią i jeśli dadzą do zrozumienia, że pomoc jest mile widziana, on i jego ludzie spróbują coś zrobić. W przeciwnym razie po prostu nie będą się tym zajmować. Ta decyzja sprawiła, że nie mógł spać po nocach, ale wydawało się, że to jedyne praktyczne podejście.
Był jeszcze jeden aspekt misji, który go martwił. Wiedział, jak działa umysł naukowców. Zespół Hutch wyląduje tam i zobaczy niesamowite, nowe rzeczy, na pewno odkrywając kwestie trudne do wyjaśnienia. I będzie chciał wyciągnąć jeszcze jeden artefakt, znaleźć jeszcze jedną odpowiedź. Bez problemu wyobrażał sobie, że oto Deepsix pędzi ku katastrofie, a on błaga Hutch, żeby wreszcie wystartowała, ona zaś mu powtarza, że zaraz startuje, jeszcze tylko godzinka.
Och, ale Hutch oficjalnie nie była naukowcem. I obiecywała, że wystartuje z odpowiednim zapasem czasu. Czemu jej więc nie uwierzyć?
Na pokładzie „Wieczornej Gwiazdy” Gregory MacAllister właśnie znalazł sobie jakąś wymówkę na resztę wieczora i opuścił bar Nawigator, kierując się do swojej kajuty, kiedy jakaś młoda kobieta podeszła do niego i zapytała, czy może z nią krótko porozmawiać. Rozpoznał ją: była w bistrze podczas wieczornej dyskusji na temat ruchu postmodernistycznego w rosyjskim teatrze. Siedziała z tyłu i nie odzywała się, ale widać było, że uważnie słucha.
Była bardzo ładna, ale to nie wzbudziło w nim żadnych cieplejszych uczuć. MacAllister nigdy nie miał problemu z kolekcjonowaniem pięknych kobiet. Zdolność do skoncentrowania się czasem jednak robiła na nim wrażenie, gdyż zwykle sugerowała, że osoba ma jakiś talent.
Nie miał też poszanowania dla pieniędzy ani pozycji, pretensjonalność zwana przez niektórych charyzmą także nie robiła na nim wrażenia. Przeżył już jakieś sześćdziesiąt lat, więc wiedział, że w klasach wyższych jest tyle samo chamów, co ignorantów w niższych warstwach społecznego spektrum. Uważał, że interesuje go tylko intelekt, choć miał skłonności do oceniania intelektu jako bezpośredniego następstwa szacunku dla poglądów MacAllistera.
— Nazywam się Casey Hayes — rzekła. Pogrzebała w kieszeni żakietu i wyciągnęła wizytówkę. — Pracuję dla Interweb.
MacAllister zamknął na sekundę oczy. Dziennikarka.
Była wysoka, miała ciało modelki i piękne, brązowe włosy, zaczesane do tyłu zgodnie z najnowszą modą. Ubrana była w szare spodnie i ciemną marynarkę z brylantową szpilką. To nie jest zwykła dziennikarka, pomyślał.
— Co mogę dla pani zrobić? — spytał ostrożnie.
— Panie MacAllister, słyszał pan doniesienia na temat układu Maleiva?
— O ruinach? Tak, śledzę je na bieżąco.
Zwolnił kroku, ale nie zatrzymał się. Kroczyła obok niego.
— Przyszło mi do głowy — zaczęła — że takie wydarzenie powinno pana zainteresować. Samotna wieża gdzieś daleko.
— Naprawdę?
Dziennikarze często dostrzegali w nim potencjalny materiał i chętnie stwarzali okoliczności, które zmusiłyby go do powiedzenia czegoś ciekawego. Nikt nie wiedział, kiedy MacAllister powie coś skandalicznego i uderzy w czuły punkt społecznej wrażliwości albo obrazi całą grupę ludzi. W zeszłym roku wygłosił ciekawą uwagę w Notre Dame, gdzie odbierał nagrodę, a mianowicie stwierdził, że wszyscy, którzy chcą w sobie rozwinąć prawdziwą tolerancję wobec innych ludzi, powinni zacząć od wyzbycia się wszelkich poglądów religijnych. Kiedy ktoś z gości podjął z nim dyskusję, spytał niewinnie, czy są w stanie wymienić choć jeden przypadek zamordowania lub wygnania kogoś z domu przez ateistę z powodów religijnych. Gdyby rozmówca był inteligentniejszy, pomyślał MacAllister, zacząłby kwestionować słynną nietolerancję dziennikarza. Dzięki Bogu, ludzie tak szybko nie myślą.
— Tak — mówiła dalej. — Czytam pana teksty od studiów.
Zaczęła wygłaszać krótki pean na temat wspaniałości jego tekstów i przez chwilę chciał, by to trwało jak najdłużej, ale było późno, a on był zmęczony, więc zachęcił ją, żeby przeszła od razu do sedna.
— Na Maleivie III — zaczęła — szukamy zaginionej cywilizacji. Może jacyś tubylcy nadal tam żyją. — Posłała mu promienny uśmiech, który miał w zamierzeniu stłumić jego opór. — Jak pan sądzi, jacy oni byli? Od jak dawna zamieszkiwali planetę? Czy takie zakończenie sugeruje, że ich cała historia, wszystko, co osiągnęli, jest bez znaczenia?
— Młoda damo… — zaczął.
— Casey.
— Młoda damo, skąd miałbym wiedzieć, u licha? A jeśli już o tym mówimy, dlaczego miałoby mnie to obchodzić?
— Panie MacAllister, czytałam Refleksje bosonogiego dziennikarza.
Zaskoczyła go. Refleksje były zbiorem esejów z początkowych lat jego twórczości, natrząsającym się ze wszelkich obserwowanych w społeczeństwie nonsensów, od kultu piersi po tchórzostwo mężów. Zawierały jednak długi esej broniący dziwacznego pomysłu, pierwotnie głoszonego przez Rousseau, że można się wiele nauczyć od ludzi nietkniętych dekadenckim wpływem cywilizacji. Było to oczywiście zanim pojął, że dekadencja jest stanem bardzo kuszącym.