Najwyraźniej powiedział to na głos.
— Mali? — spytała Biney. — Jak mali?
— Może rozmiaru szczura. Może trochę więksi. Wszystko jedno, czym były stworzenia: zdołały oderwać od ciała kawałki mięsa, ale nie zjadły ich, bo nie były w stanie wydobyć ich z e-skafandrów.
Miejsce najwyraźniej stało się polem bitwy. Na niektórych drzewach widać było zadrapania. Z delikatnych roślin spływał sok: zielona, kleista ciecz. Kilka gałęzi w górze było zwęglonych.
— Strzelali do góry — rzekł Nightingale.
Prawie odruchowo utworzyli krąg, stojąc plecami do siebie, i zaczęli przyglądać się drzewom i gałęziom.
— Ludożercze wiewiórki? — spytała Andi.
Kilka krzewów było spalonych. Jedno przewrócone drzewo. Ale żadnych ciał ani innych pozostałości po dużych drapieżnikach.
— Nie ma śladu tego czegoś, co to zrobiło.
— Dobrze — odparła Biney. — Zaraz siadamy. Będę tam za parę minut. A wy stamtąd odejdźcie. Natychmiast.
— Nie możemy zostawić ciał. I nie mamy tyle siły, żeby je ruszyć.
Cookie był jedynym pełnowymiarowym mężczyzną. Nightingale był wzrostu Andi, najniższej z kobiet.
— Dobrze. Czekajcie na nas. Przybędziemy jak najszybciej.
Na gałęzi przysiadło jeszcze parę ptaków. To te brzydkie kardynały.
— Wszystko w porządku, Andie? — spytał Nightingale, otaczając ją ramieniem.
— Bywało lepiej.
— Wiem. Tak mi przykro. Był dobrym człowiekiem.
— Wszyscy byli.
Tatia podniosła głowę.
— Tam — powiedziała.
Nightingale spojrzał, ale dostrzegł tylko drzewa.
E-skafandry tłumiły trochę dźwięki. Wyłączył więc swój, by lepiej słyszeć. Poczuł ukłucie zimna. Coś stąpało w ich kierunku.
Instynkt podpowiadał Nightingale’owi, żeby jak najszybciej uciekać z lasu. Nie mógł jednak tego tak zostawić. Miotacz ciążył przyjemnie w ręce. Spojrzał na niego, usłyszał, jak prąd szumi w rękojeści. Broń mogła powalić nawet nosorożca.
Odsunął Tatię na bok. Cookie szepnął, żeby się pochylił, ale Nightingale uznał, że pozycja lidera wymaga od niego, by prowadził. Kroczył na czele.
Coś przemieszczało się szybko w koronach drzew, kwicząc. Na poziomie gruntu przez gęste krzaki obserwowała go para oczu.
Cookie podszedł do niego.
— Myślę, że to jakaś jaszczurka, Randy. Czekaj…
— Co? — spytała Tatia.
Stworzenie pojawiło się na otwartej przestrzeni, długa, gadzia głowa z grzebieniem i grube cielsko barwy błota. Miało krótkie nogi i oczy z trzecią powieką. Otworzyło paszczę i patrzyło na Nightingale’a i Cookiego.
— Krokodyl — mruknął Cookie.
— Krokodyl?! — to głos Biney.
— Rząd się może z grubsza zgadza — rzekł Nightingale. — Ale wygląda bardziej jak mały smok.
— Czy to zabiło Cappy’ego?
— Nie sądzę.
Było za duże. Takie stworzenie zmasakrowałoby zwłoki. A wyglądało na to, że Cappy i inni mają mnóstwo drobnych ran kłutych.
Ogon stworzenia powoli podnosił się i opadał. Nightingale zastanawiał się, czy to jakaś forma wyzwania na pojedynek. Włączył e-skafander.
— Co o tym sądzisz, Cookie?
— Nie rób niczego, co mogłoby je sprowokować. Nie strzelaj, chyba że zaatakuje. Nie nawiązuj kontaktu wzrokowego.
Serce waliło mu jak młotem.
Smok prychnął, otworzył paszczę i pokazał wielkie gardło i mnóstwo ostrych zębów. Drapał ziemię pazurami.
— Jeśli zrobi choć krok w naszą stronę — rzekł cicho Nightingale — strzelaj.
Smok spojrzał w innym kierunku. Patrzył teraz ponad nimi, na górne gałęzie drzew. Otwierał i zamykał paszczę, jego długi, wężowy jęzor wił się. Po czym zaczął się cofać.
Cofa się!
Nightingale spojrzał w tę samą stronę.
— Co się dzieje? — spytał Cookie.
— Mógłbym przysiąc — rzekł Nightingale — że coś go przestraszyło.
— Żartujesz.
— Niespecjalnie.
Para włochatych pająków ścigała się w koronach drzew. Jeden przeskoczył nad polanką, chwycił się gałęzi i zawisł na niej, walcząc o życie, a gałąź ugięła się, pokonując prawie połowę odległości do ziemi. Poza tym nie było tam niczego. Nie licząc kardynałów.
Biney była wysoką kobietą, prawie równie wysoką jako Cookie. Jej rysy zdradzały brak poczucia humoru, w głosie pobrzmiewała stalowa oschłość. W dodatku kobieta poruszała się z wdziękiem futbolisty. Mogłaby być atrakcyjna. Gdyby trochę wyluzowała. Albo czasem się uśmiechnęła.
Przybyła z całą załogą, dwoma mężczyznami i kobietą, wszyscy z bronią gotową do strzału.
Przejęła dowodzenie, jakby Nightingale’a tu w ogóle nie było. Trzeba przyznać, że z ulgą pozbył się tego obowiązku. Takie zadania leżały bardziej w jej gestii.
Poleciła Tatii i Andi, żeby stanęli na straży, a reszcie kazała sklecić nosidła z gałęzi i wiszących pnączy. Kiedy były gotowe, położyli je na ziemi, umieścili na nich ciała i zaczęli męczącą operację wycofywania się.
Wydawała precyzyjne rozkazy, kazała im maszerować i trzymać się razem. Żadnego oddalania się, żadnego bezsensownego zwiedzania.
Zagęszczenie drzew zmusiło ich do maszerowania gęsiego. Nightingale został oddelegowany do tyłu, za Cookiego, który zajmował się ciałem Cappy’ego. Podczas marszu trudno było nie spoglądać na ciała. Wyraz przerażenia na twarzy martwego człowieka przyprawił go nieomal o paraliż.
Biney przywiozła laser tnący, który teraz dzierżyła z ponurym zacięciem, wypalając poszycie. Nightingale, czy to dlatego, że był najniższy, czy też może z powodu jego stanowiska dyrektora projektu, nie musiał wlec nosideł. Kiedy zaproponował pomoc, Biney odpowiedziała mu na prywatnym kanale, że będzie bardziej użyteczny jako czujka.
Wypatrywał więc malutkich mieszkańców lasu, wszechobecnych pająków i kardynałów, oraz dziesiątków innych zwierząt. Beczułkowate stworzenie dosłownie przetoczyło się obok nich, najwyraźniej nieświadome obecności ekipy ratunkowej.
Była to intrygująca bestia, ale dalszych badań tej planety nie mieli w planach. Przynajmniej nie Nightingale. Wiedział, że Biney będzie się upierać przy tym, żeby nikt nie mógł powrócić na powierzchnię, aż incydent zostanie zgłoszony Akademii. I wiedział, jak Akademia zareaguje. Tak naprawdę nie mieli wyboru.
Powrót do domu.
Z prawej strony na gałęzi siedziało sześć kardynałów o wielkich stopach. W tym widoku było coś, co go zmroziło.
Ich dzioby były właśnie takich rozmiarów.
Czy to właśnie kardynały zobaczył smok?
Gdy je mijali, śledziły ich wzrokiem. W lesie zapadła nagle martwa cisza.
Na drzewach było ich pełno.
Gdy szli, ptaki za nimi wzbiły się w powietrze, przemknęły pod poszyciem i usiadły na gałęziach przed nimi.
— To kardynały — powiedział cicho do Biney.
— Co?
— To te kardynały. Spójrz na nie.
— Te małe stworzenia? — W głosie Biney dało się słyszeć szyderstwo.
Nightingale wybrał gałąź, na której siedziały cztery, nie, pięć kardynałów, przyglądających się im. Upatrzył sobie środkowego, ustawił moc na niską, gdyż ptak był niewielki, i zestrzelił go z gałęzi.
Jak na sygnał, ptaki wzbiły się w powietrze, z dziesiątków drzew. Tatia, z jego lewej strony, krzyknęła i zaczęła strzelać. Były jak szkarłatne pociski i nadlatywały ze wszystkich stron. Rozbrzmiały trzaski miotaczy i ptaki eksplodowały. Kaktus wybuchł i zaczął się gwałtownie palić. Powietrze zawirowało od piór i ognia. Jeden z ludzi Biney, Hal Gilbert, upadł.