Выбрать главу

— Dzień na Deepsix trwa trochę ponad dziewiętnaście godzin. Wylądujemy blisko wieży w środku nocy i zostaniemy w lądowniku do rana. A potem improwizujemy.

— Będziemy lądować na śniegu. Nie przypuszczamy, żeby był bardzo głęboki, bo lądujemy blisko równika, ale nie ma możliwości, żeby to stwierdzić z całą pewnością. — Spojrzała na Nightingale’a. — Randy, masz coś do dodania?

Wstał.

— Chciałbym tylko podkreślić to, co powiedziała Hutch. Uważajcie. Zabezpieczajcie tyły. Nie chcemy, żeby ktoś tam został.

Mówił z widocznym napięciem.

— Zwykle proszę ludzi, żeby coś zrobili — mówiła Hutch — zamiast wydawać polecenia. Bardzo trudno mi pozbyć się tego nawyku. Oczekuję jednak, że wszystkie moje prośby będą spełniane bez dyskusji.

— Dostaniecie kamizelkę, którą włożycie po uruchomieniu e-skafandra. Możecie wkładać narzędzia, kanapki, co tylko chcecie, do kieszeni kamizelki. Tam też macie trzymać laser tnący i nie wolno wam go wkładać do kieszeni spodni czy koszuli. Powód jest prosty: jeśli będziecie coś trzymać w skafandrze, nie zdołacie się do tego dostać. A jeśli nawet wykombinujecie, jak się do niego dobrać, i uruchomicie laser, będziecie kuleć przez wiele, wiele dni.

— Jakieś pytania?

Nie było pytań.

Hutch sprawdziła godzinę.

— Startujemy za osiem minut. To tak na wypadek, gdyby ktoś chciał skorzystać z łazienki.

Jeśli eksperci mieli rację, zostało im dwanaście standardowych dni, zanim planeta zacznie się rozpadać, czyli jakiś tydzień do chwili, gdy warunki na powierzchni staną się naprawdę niebezpieczne. Nie zamierzała więc zwlekać z powrotem.

Entuzjazm Kellie najwyraźniej udzielił się pozostałym pasażerom lądownika. Wszyscy byli podekscytowani, nawet Nightingale otrząsnął się z ponurego nastroju.

Ktoś zaczął klaskać, gdy wystartowała. Pół godziny później wpadli w śnieżycę, by wreszcie wynurzyć się pod ponurym, zasnutym chmurami niebem na wysokości czterech tysięcy metrów. Krajobraz poniżej był całkiem ciemny. Z danych czujników wynikało, że lecą nad falującymi wzgórzami i szerokimi równinami, tu i ówdzie porośniętymi lasem. Kilka dużych płaskich powierzchni mogło być zamarzniętymi jeziorami. Ocean Corragia znajdował się kilkaset kilometrów na północ, za górskim łańcuchem.

Lądownik był wyposażony w dwufunkcyjne silniki rakietowo-odrzutowe, dzięki czemu mógł manewrować zarówno w kosmosie, jak i w atmosferze. Był to niezmiernie elastyczny pojazd, w dużej mierze dzięki technologii antygrawitacyjnej — to ona zapewniała mu tak duży udźwig oraz to, że mógł unosić się nieruchomo, lądować w dowolnym płaskim miejscu i opuszczać atmosferę, nie wioząc na pokładzie dużych ilości paliwa wodorowego.

Energię dla wszystkich układów zapewniał reaktor konwersji bezpośredniej Bussarda-Ligona.

Hutch słuchała, jak jej ochotnicy niecierpliwią się, by dostać się do wieży, i zastanawiała się, czy ściąganie ich tu było odpowiedzialnym pomysłem. Nie byłaby w stanie wykonać tej pracy sama, ale miała wrażenie, że tylko Nightingale zdaje sobie sprawę z zagrożeń. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się prowadzić akcji w tak niebezpiecznych warunkach. Wiedziała, ile kosztowały Nightingale’a błędy, co się z nim potem stało, i zastanawiała się, dlaczego podejmuje aż tak wielkie ryzyko. Co ona, u licha, wiedziała o ratowaniu życia ludzi w środowisku, które Kellie określiła jako śmiercionośne? Zaczęła poważnie myśleć o odwołaniu wszystkiego, powrocie na „Wildside” i wysłaniu Gomez rezygnacji.

Jeśli jednak to zrobi, nigdy się nie dowiedzą, kto zbudował tę wieżę.

Hutch wywołała pochodzący z czujników obraz budowli i wrzuciła go na ekran. Był to rozjaśniony obraz nocny i wydawał się jaśniejszy niż w świetle dziennym. Ale wieża i tak wyglądała na starą, mroczną, porzuconą. Nawiedzoną.

Ostrożnie schodziła w dół, prawie pionowo, korzystając z antygrawitacji i silników manewrowych. Jej instrumenty nie informowały, czy pokrywa śnieżna pod nimi jest na tyle gruba, by utrzymać ciężar statku.

Zostawiła już za sobą śnieżycę, ale za szybą dalej pojawiało się trochę płatków śniegu. Poza tym noc była spokojna, wiał lekki wiatr. Temperatura na zewnątrz wynosiła –31°C. Na częściowo zachmurzonym niebie gdzieniegdzie było widać gwiazdy.

Hutch włączyła światła lądowania.

Kellie siedziała przy niej; w poświacie instrumentów widać było jej ciemne rysy. Patrząc na nią, Hutch przypomniała sobie o jednej ważnej rzeczy, którą mieli zrobić.

— Kellie jest naszym drugim pilotem — rzekła. — Gdyby stało się coś nieprzewidzianego, a mnie się coś… przytrafiło, Kellie przejmuje dowodzenie. Jest pierwsza po mnie.

Kellie spojrzała w jej kierunku, ale milczała.

— Jestem pewna, że nic się nie stanie — dodała Hutch.

Teren dookoła wieży był płaski, pusty, ponury. Na zachodzie majaczyły na horyzoncie jakieś wzgórza, kępa krzaków, parę samotnych drzew.

— Wyląduję najbliżej, jak się da.

Śnieg pokrywał wszystko i ginął gdzieś w mroku. Przydałby się księżyc, pomyślała.

Lądownik zakołysał się lekko i wieża, zimna i ciemna, zbliżyła się do nich.

Hutch mogła użyć SI przy lądowaniu, ale w tych warunkach wolała lądować na ręcznym sterowaniu. Nie chciała, żeby pojawiło się jakieś zagrożenie, gdyby SI miała problem z podjęciem decyzji w nieprzewidzianych okolicznościach.

Opuściła podwozie. Pokrywa śnieżna wyglądała na nienaruszoną.

Trudno było uwierzyć, że pod tą gładką, białą powierzchnią kryje się całe miasto.

Spróbowała wyobrazić sobie jego rozmiary. Mur, do którego mogła przylegać wieża, ciągnął się pod śniegiem na jakieś półtora kilometra, po czym zakręcał na północ, szedł odrobinę zygzakiem, aż znów łączył się z wieżą w południowo-zachodnim rogu umocnień.

Miasto najwyraźniej leżało na szczycie niskiego wzgórza.

Lądownik opadał przez ciemność.

— Spokojnie — rzekła Kellie tak cicho, że Hutch pomyślała, iż słowa te nie są przeznaczone dla jej uszu.

Trzymała dziób lądownika w górze, wyłączyła antygrawitację i zaczęła lądować jak ktoś, kto wpada do ciemnego pokoju.

Dookoła nich wiał wiatr, a Hutch nieomal czuła, jak wokół kadłuba tworzy się zaspa. Przełączyła moc, a masa lądownika zmalała. W kabinie panowało milczenie.

Usiedli na śniegu.

Odczekała, aż pojazd osiądzie, i wyłączyła zasilanie. Na szybę spadło kilka płatków śniegu.

— Piękny pokaz — rzekł Nathingale.

— Hutch, wylądowałaś? — dobiegł głos Marcela.

— Dokładnie na miejscu.

W ciągu całej swojej kariery Hutch przebywała pewnie na dwudziestu planetach i księżycach. Ze światów, na których lądowała, ten był piątym, o którym niewiele wiedziano. I po raz pierwszy to ona dowodziła.

Byli dwadzieścia metrów od wieży.

Hutch włączyła reflektory lądownika. Nadgryziona zębem czasu, zniszczona przez długie zimy wieża była okrągła i wznosiła się na jakieś trzy piętra — jeśli mierzyć według wzrostu ludzi. Nie była szeroka; można ją było obejść w minutę.

Miała osiem okien na różnych poziomach, każde wychodzące w innym kierunku. Do najniższego można było łatwo się dostać. Górną część otaczał podwójny pierścień gzymsów, wystających tuż powyżej najwyższego okna. Budowlę zwieńczał wypukły dach.