Uruchomiła e-skafander i poczuła znajome odepchnięcie od siedzenia i oparcia, jakby dookoła niej utworzyła się poduszka powietrzna. Kellie przeprowadziła test radia i skinęła głową. W porządku. Wyjęła kamizelkę i poprosiła o podanie mikroskanera z tylnego fotela. Przypięła go i włożyła laser do kieszeni.
— Co robisz? — spytał Nathingale. Wyglądał na zmartwionego.
— To historyczna chwila. Trzeba ją uwiecznić. Otworzyła klapę wewnętrznej śluzy, wyregulowała ciśnienie w kabinie, żeby je zrównać z zewnętrznym, i wstała.
— Proszę wszystkich o włożenie e-skafandrów. Moduł oddychania ma być ustawiony w trybie konwersji. Będzie pobierał powietrze z otoczenia i nie będziemy musieli zużywać go z butli.
Kellie rozdała generatory Flickingera. Przypinali je do pasków i włączali skafandry. Konwertery zaskoczyły i zaczęły przetwarzać powietrze.
— Mój nie działa — oznajmiła Toni.
Kellie przyjrzała mu się, wyregulowała coś i zresetowała go.
— Spróbuj teraz.
Pole zaszumiało i Toni uniosła kciuk w górę.
— W porządku.
— Myślałem, że czekamy do rana — powiedział Chiang.
— Czekamy. Chciałabym, żebyś pełnił wartę w śluzie.
— Dobrze — odparł i spytał: — A po co?
— W razie jakichś problemów, niespodzianek, czegokolwiek. — Sprawdziła godzinę. — Mamy mniej więcej dwie godziny do wschodu słońca. Jak tylko się rozjaśni, wchodzimy do budynku.
— Przecież nic nas tu nie dopadnie — rzekł Chiang. — Czemu nie pójdziemy rzucić okiem?
— Jak tylko zrobi się jasno.
Przestawiła czujniki, żeby omiatały kawałek lasu. To było jedyne miejsce, w którym mógł czaić się drapieżnik. Jeśli nie liczyć samej wieży.
Zabłysnęły zielone światełka i otworzyła się zewnętrzna klapa.
— Jeśli coś się tam poruszy, informujcie.
Hutch wspięła się na drabinkę.
Chiang wyjął latarkę i zaczął się bawić promieniem światła na śniegu.
— Jak w Boże Narodzenie.
Hutch zeszła na dół, zbadała grunt i zapadła się do połowy łydek. Pole sprawiało, że miała suche i ciepłe stopy.
— Śnieg jest trochę miękki — zameldowała.
— Rozumiem.
Wieża sterczała nad nią. Morgan był jasną, zieloną gwiazdą na zachodnim niebie, a jego światłość przyćmiewała nawet Deneba. Znajdowały się o 84 miliony kilometrów od siebie i pędziły sobie naprzeciw z łączną prędkością jakichś siedemdziesięciu kilometrów na sekundę.
Sama wieża nie wyglądała na ciekawą. Sterta kamiennych bloków i tyle. Hutch zrobiła zdjęcie. I jeszcze jedno.
Nie spuszczała oczu z linii drzew. Ktoś, chyba Nightingale, niedyplomatycznie spytał, czy Kellie umie pilotować lądownik.
Hutch nie usłyszała odpowiedzi. Pewnie Kellie odpowiedziała spojrzeniem.
Stanęła przodem do statku, ustawiając kadrowanie w skanerze, wyregulowała światło i zrobiła zdjęcie lądownika.
— Wystarczy! — zawołała Kellie. — Wracaj już.
Chciała zrobić jeszcze jedno zdjęcie: zdjęcie, które kiedyś powiesi w każdym mieszkaniu, jakie będzie miała. Przesunęła się dalej od lądownika, oddaliła na tyle, żeby złapać jego przód, oznaczenie „Wildside” i wieżę, wszystko na jednej klatce.
— Doskonale — rzekła.
Świt wstał szary i ospały.
Gwiazda była większa od Słońca. Ale wyglądała na przykurzoną i jakąś nierealną, jakby było to jedno z tych złudzeń optycznych występujących na Wielkich Równinach, a zwanych słonecznymi psami.
Obrót Deepsix trwał osiemnaście godzin, sześć minut, jedenaście sekund. Była o kilka milionów kilometrów bliżej swojej gwiazdy, niż ma to miejsce w przypadku odległości Ziemi do Słońca, ale Maleiva była starsza i chłodniejsza.
Na dachu wieży leżał śnieg. Hutch zastanawiała się, kto kiedyś mieszkał w tym budynku i dokąd odszedł.
Niewykluczone, że wieża stała w miejscu ważnej bitwy, miejscu, gdzie starły się wrogie siły, by potem zawrzeć sojusz. Na tym wzgórzu w cieplejszych czasach Platon mógł prowadzić dysputy, a Solon stanowić nowe prawa.
Kto wie? Nikt się nie dowie, jedynym źródłem informacji będzie to, co zdołają uratować.
Wyszli z lądownika, sprawdzili sprzęt i zaczęli brnąć w śniegu w stronę najniższego okna. Wokół wieży cicho szumiał wiatr. Śnieg był zmrożony i z chrzęstem pękał pod stopami, co było wyraźnie słychać w ciszy.
Na północnym zachodzie, w pewnej odległości, pojawiły się dwa ptaki. Nightingale spojrzał na Hutch i zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Milczał.
Ptaki zataczały wolno wielkie koła, szybując na prądach powietrza z szeroko rozstawionymi skrzydłami.
Okno na poziomie gruntu miało framugę, w której pozostały odłamki czegoś, co było kiedyś szkłem. W środku budynku dostrzegli pomieszczenie, puste, jeśli nie liczyć kilku patyków i kupki gruzu.
Widoczne przez otwór drzwiowy wąskie drewniane schody pięły się między belkami sufitu. Stopnie były bardzo blisko siebie, za blisko dla ludzkich stóp.
Hutch ustawiła skaner, żeby wszystko nagrywał, zawiesiła go na szyi i wspięła się przez okno. Ledwo się mieściła. Podłoga wyglądała solidnie. Pod warstwą śniegu i gleby widać było bale. Zbadała pokrytą tynkiem ścianę, pełną plam i dziur. Wbudowano w nią kilka regałów.
Sufit był nisko, jakieś dwa metry od podłogi. Nawet Hutch ledwo się mogła wyprostować.
Zajrzała do drugiego pomieszczenia, tego ze schodami, i dostrzegła trzecie.
Schody najprawdopodobniej prowadziły na samą górę. I kilka poziomów w dół. Były drewniane.
Hutch machnęła na pozostałych, żeby weszli.
Chiang dotknął sufitu. Uniósł się kurz.
Każde z pomieszczeń powyżej i poniżej miało po jednym oknie. Wyglądały na identyczne jak to na poziomie gruntu, jeśli nie liczyć okien w różnych miejscach.
Wspięli się do pomieszczenia piętro wyżej, a potem jeszcze wyżej. Cały czas musieli się kulić, żeby nie uderzyć się w głowę.
— Marcel miał rację, jeśli chodzi o tubylców — mruknęła Kellie. — Nie byli za wysocy.
Po dokonaniu wstępnych oględzin wrócili do lądownika i Hutch rozdała sprzęt: fluoryzujący sznur i kredę do zaznaczania znalezisk, lampy, butle ze sprężonym powietrzem, wszystko, co przychodziło jej do głowy. Jeśli znajdziecie cokolwiek niezwykłego, powiedziała, zawołajcie mnie. Choć właściwie wszystko, co znajdziecie, będzie niezwykłe.
Rozjaśniało się, a oni zajęli stanowiska w wieży. Nad poziomem gruntu znajdowało się osiem kondygnacji. Naliczyli jeszcze sześć w dół. Na najwyższym poziomie odkryli jedno pomieszczenie z zaskakująco wysoko umieszczonym sufitem: wszyscy oprócz Chianga mogli się wyprostować. Był tam hak, a na podłodze leżały dwa przedmioty: coś, co mogło być ogniwem łańcucha, i roztrzaskany drewniany trójnóg.
— Co o tym sądzisz? — spytała Toni.
— Może używano tego do ostrzenia toporów — odparła Kellie. — O, tu można włożyć kamień.
Na każdym poziomie znaleźli poczerniałą wnękę, która pewnie kiedyś była paleniskiem. Poza tym, na samym dole, odkryli drzwi wychodzące na północ. Do miasta. Były zamknięte, wykrzywione i nie dało się ich uchylić. Postanowili, że najpierw zbadają wieżę, a potem pomyślą, jak się wydostać.
Pomieszczenia były puste, jeśli nie liczyć oparcia krzesła, które wyglądało jak z kompletu dziecinnych zabawek, płaskiego kawałka drewna, który kiedyś mógł być stołem, kilku szmat, buta i kupek śmieci w takim stanie, że nie dało się określić, czym kiedyś były.