Выбрать главу

But był mały, jak na nogę elfa.

Ale stół okazał się odkryciem.

— Jest rzeźbiony — rzekł Chiang.

Rzeźbienia były wytarte, więc niewiele dało się z nich wydedukować. Hutch nie wiedziała nawet, czy symbole miały przedstawiać rzeczywiste przedmioty, czy też figury geometryczne, piktogramy albo litery.

Trójnóg także był rzeźbiony. Zdobiony. Zdobienia jednak wyblakły i nie dało się rozpoznać, czym kiedyś były. Przyglądali mu się, kiedy rozmyślania przerwał im głos Marcela:

— Dostałem właśnie raport z Akademii. Może was to zainteresuje: właśnie nadali nazwę waszemu miastu.

— Serio? Jaką?

— Punkt Burbage’a.

— Nazwali miasto na cześć Burbage’a?

Tak nazywał się senator, który słynął w Akademii ze sprzeniewierzania funduszy.

— Pewnie tak.

— Mój Boże. Może próbują mu w ten sposób coś przekazać?

— Chyba nie. Podejrzewam, że przymilają się sobie nawzajem.

— Coś jeszcze, Marcelu?

— Tak. Analitycy przyglądali się skanom i szukali miast. Dotąd znaleźli dziewięć, większość pod grubą warstwą lodu, w każdym razie czymś zakryte. I wszystkie mają umocnienia obronne. Mury.

— To już coś mówi.

— Tak. To była prymitywna cywilizacja. Jest jeden wyjątek, osada bez palisady, ale na wyspie. Poza tym nadają nazwy na cześć ludzi, od których mogą wyciągnąć pieniądze. Mamy już Blitzberg, Korman City, Campbellville…

— Nie mówisz serio.

Zaśmiał się.

— Czy ja uchodzę za żartownisia?

Wzrok Hutch napotkał spojrzenie Nightingale’a i od razu wiedziała, co tamten o tym sądzi. Nadstawiamy karku za takich durni.

— Marcelu — odezwała się. — Czy są jakieś informacje o Punkcie Burbage’a?

— Trochę. Wygląda na to, że toczyły się tu jakieś wojny. Pewnego dnia ktoś zajął miasto i zburzył ściany. Nietknięta została tylko wieża.

— Jaka jest nasza pozycja w stosunku do reszty miasta? Na dole budynku są drzwi, prowadzą na północ. Jakiś pomysł, co może być za nimi?

— Pewnie nic, tylko lód.

— Dobrze. Damy ci znać, jak się czegoś dowiemy.

— Słucham was cały czas, Hutch. Przestawiliśmy parę satelitów, więc nie stracimy łączności, jak znajdziecie się za horyzontem.

— Dobrze.

Gdyby jednak załoga lądownika znalazła się w poważnych tarapatach, wiele by im to nie pomogło.

Zanieśli kawałki łańcucha i ostrzałkę do siekierek na niższy poziom, żeby włożyć je do worków i opisać. Kellie wypełniała etykietę dla znalezionych fragmentów i już miała zamknąć worek, kiedy Chiang spytał, czy może je zobaczyć.

Przyglądał im się przez chwilę, ustawił jedną z nóg na ziemi, spojrzał na klatkę schodową, w górę wieży.

— Wiesz, to chyba było obserwatorium.

— Tak sądzisz? — spytała Toni.

— Założę się, że dach się otwierał.

Kellie, zdumiona, patrzyła to na Chianga, to na trójnóg.

— Chcesz powiedzieć, że na tym stał teleskop?

Toni uśmiechnęła się do Kellie.

— A ty mówiłaś, że to ostrzałka do siekierek.

Kellie roześmiała się, oczy jej zabłysły.

— Może mimo wszystko miałam rację. Może otwierali dach, żeby wychodzić na blanki.

Hutch przyjrzała się bliżej.

— Wygląda na strasznie mały — rzekła. — Okular byłby na poziomie twoich bioder.

Chiang wskazał kciukiem sufit.

— Nie zapominaj, kto tu mieszkał.

Wspięli się na najwyższy poziom. Na środku sufitu był otwór. Szczelina. Pogrzebali w kurzu i roślinnych szczątkach, które pokrywały podłogę, i znaleźli małą metalową płytkę i przedmiot, który mógł być listwą boczną.

— Wiesz, że to może być prawda — rzekła Hutch, próbując wyobrazić sobie malutkiego astronoma z malutkim teleskopem, wyglądającego przez otwarty dach. — To by znaczyło, że wiedzieli coś na temat optyki.

VI

Pokażcie mi człowieka o niezłomnej prawości, a ja wam pokażę człowieka, któremu jeszcze nie zaoferowano właściwej ceny. Zjawisko to w gruncie rzeczy służy rozwojowi gatunku. W całej naszej długiej i smutnej historii to ludzie, którzy byli ideałami uczciwości, dokonali największych szkód. Każda krucjata, czy jej celem była przyzwoitość w literaturze, czy walka o zakrycie kobiecych ciał, czy też uwolnienie świętej ziemi, była organizowana, propagowana i z entuzjazmem realizowana przez ludzi z charakterem.

Gregory MacAllister „Porady dla polityków” (Prosto z góry)

— Drogi panie. — Kapitan Nicholson oparł łokcie na podłokietnikach krzesła i złączył czubki palców. — Jestem panu niezmiernie zobowiązany. Na pewno pan o tym wie.

— Oczywiście, kapitanie.

— Tylko że ja po prostu nie mogę niczego takiego zrobić. Mam przepisy dotyczące bezpieczeństwa. I w każdym przypadku byłoby to pogwałcenie polityki firmy. — Ukazał MacAllisterowi spody dłoni w geście bezradności.

— Rozumiem — odparł MacAllister. — Co za szkoda. W końcu jak często zdarza się coś takiego?

W usianych złotymi cętkami oczach kapitana pojawiło się coś na kształt niepewności. Było oczywiste, że nie chce obrazić wpływowego dziennikarza. Gdyby jednak MacAllister naciskał, Nicholson znalazłby się w niezręcznej sytuacji.

Tego MacAllister nie chciał.

Siedzieli w prywatnym gabinecie kapitana, sącząc bordeaux i żując tartinki. Prywatny brunch. Grodzie ozdobiono mosiądzem i skórą, po drugiej stronie pomieszczenia na półkach stały oprawione w skórę książki, a światło zapewniały lampy udające świece. Całą gródź zajmował schemat „Wieczornej Gwiazdy”, a nad wirtualnym kominkiem widniało logo TransGalactic Lines — gwiezdny wir.

Siedzieli w wyściełanych fotelach, pod lekkim kątem.

— Rozumiem pańską niechęć — rzekł MacAllister rzeczowo, jakby chciał powiedzieć, że sam w takiej samej sytuacji czułby to samo. — A pan nie należy do ludzi, którzy dają się łatwo zastraszyć.

Nicholson wykonał gest, który zapewne oznaczał zgodę. Kapitan był niewątpliwie ostrożny. Konserwatywny. MacAllister przypuszczał, że musi mieć solidnych oficerów i niezłą SI, gdzieś schowaną, którzy razem pomagali mu, gdy trzeba było podjąć jakąś niestandardową decyzję. Niewykluczone, że Nicholson dochrapał się tej posadki dzięki wpływom, może dzięki małżeństwu, albo był synem kogoś ważnego.

— Istotnie — odparł kapitan — tak jest, drogi panie. Musimy postępować zgodnie z przepisami. Jestem pewien, że kto jak kto, ale pan to rozumie.

MacAllister zachowywał twarz pokerzysty. Kto jak kto?

— Oczywiście, panie kapitanie, zgadzam się z panem — mówił tonem, którego zwykle używał do rozładowania nagłego napięcia. — Szkoda tylko, że wymknie się nam taka okazja, jaką podsuwa nam sama natura.

— Okazja? — spytał Nicholson.

— Cóż. — Potrząsnął głową, pociągnął łyk wina i machnął ręką. — Może to bez znaczenia. Choć przypuszczam, że to będzie sensacja.

— Co będzie sensacją, panie MacAllister?

— Deepsix przejdzie do legendy. Czy możemy przejść na „ty”? — Ton MacAllistera uległ nagłemu ociepleniu.

— Tak, oczywiście. — Nicholson rozluźnił się, mile połechtany, że jest po imieniu z tak znanym gościem. — Oczywiście, Gregory.

— Za tydzień Maleivy III już nie będzie. Ludzie będą mówić o tym rejsie, spekulować o tych ruinach przez dziesiątki, a może setki lat. A tymczasem — spojrzał ze smutkiem w jakiś punkt ponad lewym ramieniem Nicholsona — kawałki tych ruin leżą tam sobie i tylko czekają, żeby je zabrać. — Wysączył resztkę wina i odstawił kieliszek na niski stolik. — Kilka eksponatów, wystawionych na pokładzie „Gwiazdy”, byłoby bezcenne.